Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Na narty ostatnio jeździmy kamperem. Zimą z dziećmi jest trochę trudniej, niż latem, ale wszystko jest do zrobienia (nie, nie jest zimno, w końcu jest ogrzewanie). Jeździmy kamperem trochę dlatego, żeby nie płacić astronomicznych sum za noclegi, a trochę dlatego, że to po prostu lubimy. Możemy zaparkować pod samym stokiem, możemy pojechać w inne miejsce, jeśli uznamy, że nam się nudzi lub warunki są słabe. Ostatnio spędziliśmy z dziećmi i znajomymi weekend w popularnej miejscowości narciarskiej na Podhalu. A potem podliczyliśmy, ile nas to kosztowało.
Koszt całodniowego karnetu narciarskiego dla osoby dorosłej (w miejscowości, do której jeździmy od niemal 20 lat) to aktualnie 165 zł. Dla dziecka - 155 zł. Trzy osoby jeżdżące przez cały weekend oznaczają absurdalny wydatek 970 zł. Niemal tysiąc złotych! Za dwa dni! A każdy, kto chociaż raz był na nartach w polskich górach wie, ile czasami trzeba stać w kolejce do wyciągu. No i wtedy ta cena wydaje się jeszcze bardziej absurdalna. A teraz jak wiadomo w Polsce śnieg jest towarem deficytowym, więc tam, gdzie wyciągi działają i stoki są dobrze naśnieżone, robi się tłocznie.
Od kilku lat jeździmy na narty kamperem, więc za noclegi nie płacimy. Ostatnia cena za nocleg ze śniadaniem "u górala" (czyli nie w hotelu), jaką pamiętam, to 80 zł od osoby. Chyba już nieaktualne? W Polsce kamperem można parkować tam, gdzie jest to dozwolone dla samochodów osobowych. My lubimy stać pod samym stokiem, więc płacimy za postój na parkingu. Koszt to w naszym przypadku 60 zł za dobę. Czyli 15 zł za osobę. Brzmi nieźle. No tak, ale tym kamperem trzeba jeszcze na narty dojechać, paliwo ile kosztuje - każdy wie, a taki dom na kółkach "pali" więcej niż osobówka. W obie strony zatankowaliśmy w sumie za 1 tys. złotych.
Śniadania i kolacje zwykle robimy sobie sami, do restauracji chodzimy na większe obiady lub obiadokolacje i gdy dzieci w trakcie jazdy na nartach zgłodnieją i domagają się odpoczynku z przekąską, lub ciepłą zupą. Każdy rodzic wie, że byle frytki i soczek lub herbata dla dwójki dzieci to w barze, lub restauracji na stoku wydatek minimum 50 zł. No i jak czasami nie pozwolić sobie na grzane wino, oscypka, czy moskola? Odpowiednio: 18 zł, 8 zł, 13 zł. Kilka takich "przerw" w jeździe na nartach i wydajemy tyle, co za dwuipółgodzinny pobyt w termach - 170 zł.
Mimo że nie płaciliśmy za noclegi, które zwykle pochłaniają największą część budżetu wyjazdowego, to gdy podliczyliśmy wydatki z całego weekendu, okazało się, że nie stać nas na wyjazd w czasie ferii w polskie góry. Planowaliśmy wypad na tydzień, ale właśnie dotarło do nas, że to się nie uda. Tym bardziej że ceny będą wtedy jeszcze wyższe. I nie chcę tu podsycać odwiecznej dyskusji, o góralach, którzy "przesadzają z cenami". Oni też chcą zarobić, a sezon krótki. No i ich inflacja nie ominęła. Nie chcę w ogóle wchodzić w tę dyskusję, bo ona trwa od zawsze i zawsze będzie powracać przy okazji każdego kolejnego sezonu narciarskiego. I do niczego nie doprowadzi, nikt tu niczego nie rozsądzi. Obiektywnie stwierdzam tylko, że nie stać mnie na polskie góry. Gdzie więc pojedziemy? Do Włoch. W tym roku stać nas tylko na Alpy.