Oceny uzależniają. Przeczytałam jakiś czas temu to zdanie na profilu Budzącej się szkoły. Zapadło mi w pamięć. Czuję, że jest w tym dużo prawdy. Oceny, oczywiście tylko te dobre, sprawiają, że rodzicom podnosi się poziom endorfin. Patrzą w dziennik, widzą piątki, szóstki i od razu czują się lepiej. Dzień staje się pogodniejszy, aż się chce to dziecko przytulić, że takie mądre. "Ale jestem z ciebie dumna/y" - powie rodzic, kiedy spotka dziecko po szkole. Nieco gorzej, kiedy wpadają do dziennika niższe noty. Pochwał nie będzie.
Ocenianie mamy we krwi. Ta skłonność naszego mózgu do wydawania osądów ma swoje ewolucyjne uzasadnienie. Jak tłumaczy mi dr Marta Majorczyk, pedagog i psycholog z poradni psychologiczno-pedagogicznej przy Uniwersytecie SWPS, to od szybkości oceny sytuacji zależało życie w czasach prehistorycznych. Mamy zatem w genach i w zwyczaju to, oby oceniać, porównywać, wartościować, etykietować.
- Podobnie jest z ocenami w szkole. Bardzo dobrze to widać, kiedy rodzice mają dzieci w klasach 1-3 szkoły podstawowej. Ocena opisowa sprawia im trudność. Mimo że dowiadują się, co dziecko potrafi, a czego nie, jakie są jego/jej mocne i słabe strony, nie zawsze są w stanie określić, jaki dziecko ma poziom wiedzy i umiejętności. Rodzicom łatwiej oprzeć się na ocenie wyrażonej liczbą niż analizować indywidualne predyspozycje, trudności i postępy swojego dziecka - mówi dr Majorczyk. I nie dziwi się rodzicom, że tak robią.
Od dziesięcioleci oceny w naszych szkołach są traktowane jako cel sam w sobie. To nie zdobyta wiedza i umiejętności, a ocena jest efektem nauki. Tak było i wciąż tak jest, uczymy się dla ocen.
Znam nauczycieli, dla których stawianie stopni jest sprawą drugorzędną. Uważają, że pracując z dziećmi kilka godzin w tygodniu, obserwując ich zaangażowanie, tempo pracy na lekcjach, widzą i wiedzą, co dzieci potrafią, jak sobie radzą, jaki jest ich poziom zaangażowania podczas lekcji, jakie sprawności zdobyli, a nad czym muszą jeszcze popracować. Nie stawiają regularnie ocen cząstkowych, bo i też nie muszą. Prawo oświatowe tego nie wymaga, konieczna jest tylko jedna ocena, ta na koniec roku.
Jednak - jak się okazuje - to jest problem. Rodzice zgłaszają się do nauczycieli, którzy nie zasypują dziennika ocenami, z zapytaniem, dlaczego nie widzą w dzienniku, jakie ich dzieci mają stopnie? Czy skoro nie ma ocen, to znaczy, że dzieci na lekcjach nic nie robią? Jak mają wiedzieć, czy dziecko jest z czegoś dobre, skoro nie wiadomo, jakie ma stopnie z kartkówek, testów, z aktywności i za prace domowe? Rodzice domagają się ocen.
Pod koniec każdego semestru zaczyna się bieganina za ocenami. Dzieci proszą nauczycieli o możliwość poprawy, zgłaszają się do dodatkowych projektów, chcą mieć na półrocze, czy koniec roku, lepsze oceny.
Kiedy trzeba, rodzice też się zaangażują. Napiszą do nauczycieli, poproszą o możliwość poprawy, zaproponują, że dziecko zrobi prezentację. Zawalczą o piątki, pomogą dziecku. Nawet szantażem. Będzie piątka z matematyki, będzie wymarzony zestaw klocków. A dzieci? Z każdym kolejnym rokiem szkolnym coraz mocniej czują, że ich wartość zależy od tego, jakie mają stopnie.
Systemu oceniania w naszych szkołach nie można zlekceważyć. Nawet jeśli wierzymy i pragniemy dla dzieci pięknej, wypływającej z czystej ciekawości nauki bez rywalizacji, to ocenami i tak trzeba się przejmować. Na koniec podstawówki każda dobra ocena na świadectwie to dodatkowe punkty. A każdy punkt na cenzurce ośmioklasisty jest na wagę złota.
Im wyższa średnia, tym większe szanse na dostanie się do ciekawego liceum, szersze perspektywy i większe możliwości. Ciężko przestać zwracać uwagę na stopnie, machnąć ręką i powiedzieć, "ucz się dla siebie, nie dla ocen". Za dużo jest do stracenia. Z systemem lepiej nie zadzierać, w końcu żaden rodzic nie chce działać na szkodę dziecka. Trzeba się przystosować i szukać rozwiązań np. skupić się na przedmiotach egzaminacyjnych i dobrej strategii, a nie ślepo pędzić po szóstki ze wszystkiego.
Każde dziecko w pewnym momencie zostanie ocenione, tak w polskiej szkole, jak i w tej fińskiej czy szwedzkiej. Różnica jest tylko taka, że jedni oceniają za pomocą skali 1-6 i robią to bardzo często, inni posługują się oceną opisową i tylko na koniec semestru.
Kiedy na początku tego roku szkolnego pojechaliśmy z redakcją Edziecko.pl do szwedzkiej szkoły podstawowej, miałam okazję rozmawiać z nauczycielami o tym, jak oceniają swoich uczniów. W Szwecji podobnie jak w Polsce, dobre świadectwo na koniec szkoły podstawowej zwiększa szanse na dostanie się do gimnazjum o ciekawym profilu, jest potrzebne do tego, aby mieć możliwości wyboru i różne perspektywy na dalszą edukację.
Mali Szwedzi w trakcie roku szkolnego nie dostają piątek i jedynek. Do szóstej klasy mają tylko oceny opisowe, od 6 do 9 klasy oceny są wyrażane literami, od A do F, stawiane na zakończenie kursu.
W czasie roku szkolnego dzieci nie fokusują się cały czas na tym, co dostaną i za co zostaną ocenione. Postępy w nauce dzieci nauczyciele omawiają na spotkaniach w składzie: nauczyciel, rodzice, dziecko.
Spotykają się kilka razy w roku i to jest moment, aby porozmawiać o tym, jakie są indywidualne predyspozycje dziecka, jak sobie radzi, co już umie, jak można pomóc dziecku, aby z czegoś było jeszcze lepsze. W szkole to nie oceny są najważniejsze, lecz to, aby w każdym dziecku wyłapać mocne strony i wiedzieć, jak znaleźć potencjał dziecka i pomóc mu/jej osiągnąć wysokie noty końcowe na świadectwie i wybrać najlepszą drogę dalszej edukacji. (więcej o naszym multimedialnym projekcie o szwedzkiej szkole tutaj)
W Szwecji - przynajmniej w tej szkole, w której byliśmy - rodzice nie wyczekują na dzieci pod bramą i nie napadają na nie z pytaniami: "Dlaczego trója z matmy?" albo "A co dostali inni?". Odniosłam wrażenie, że nauczyciele, dzieci i rodzice oceny traktują jak wskaźnik, pomoc w nauce, ale nie cel sam w sobie. Ma to sens - bo jak powiedziała mi dr Majorczyk - bardzo dużo zależy od nas. Od tego, jak my rodzice, myślimy o ocenach. Czy traktujemy je jako element szkoły, informację zwrotną o indywidualnych możliwościach dziecka, czy jako efekt końcowy nauki, zwieńczenie dzieła, nagrodę za wysiłek, sens istnienia?
Kilka dni temu moja córka zażartowała, że "mama bardzo nie lubi czwórek". Uważa, że już lepiej przynieść do domu tróję niż czwórkę. I ma rację. O trójkach mówię: "Nie przejmuj się, miałaś gorszy dzień, to nie koniec świata", ale czwórki mnie denerwują. Kiedy sama byłam uczennicą, słyszałam, "czemu czwórka, a nie piątka". Przejmowanie się ocenami mam w genach, bardzo zależało mi na znaczku "wzorowej uczennicy".
Zdarza mi się dopytywać dzieci o oceny, dlaczego tak, a nie inaczej. I nie wiem, czy potrafię w tym znaleźć równowagę i czy umiem się dystansować. Bardzo nie chciałabym, aby pokolenie moich dzieci było kolejnym, które uczy się dla ocen i nie chciałabym, aby dzieci myślały, że dobre oceny świadczą o ich wartości. Chciałabym, abyśmy wszyscy w domu potrafili znaleźć równowagę. Pracujemy nad tym, aby nie wpaść w pułapkę "ocenozy". I nie jest to łatwe.