Bengalskim tygrysem nie jestem, bliżej mi do rozlazłego kocura. Ale pink eksplozja na talerzu zrobiła mocne wrażenie.
W Sour Deli Bar zrozumiałem, że polskie gastro można oskarżać o papugowanie, ale należy też podziwiać za otwartość na inne kultury i smaki.
Mikołaj pracuje na zmywaku w jednej z warszawskich knajp. Zarabia na rękę nieco ponad 20 zł. Dużo mniej, niż wynosi minimalna płaca. - Właściciel powiedział, że i tak powinienem się cieszyć, bo rynek pracownika się skończył - mówi.
To niewybaczalny błąd. Ruch w stołecznym gastro jest tak wielki, że nie daję rady bywać tu służbowo i w galowym mundurze Policji Kulinarnej z akselbantami częściej niż raz... na ćwierćwiecze.
Klimat tu raczej chłodnawy, dobrze konserwujący cery ziemiste. Ściany lokalu zabudowane regałem o regularnych podziałach, przypominającym kolumbarium. Na talerzach smakołyki, od Żelaznego kanclerza zaczynając.
MACIEJ NOWAK, PEŁNĄ GĘBĄ. Czy znów zamówi w restauracji wszystko z karty i zje 130 kołdunów na raz? Czy spodoba mu się przemiana w lokalu, który słynął z nóżek w galarecie, tatarów i golonek, a dziś serwuje kuchnię wegetariańską? I co jeszcze zmieniło się w warszawskich restauracjach przez ostatnie lata? Dowiemy się też, dlaczego pięć lat nie było go z nami.
- Staram się kupić kolejny lokal za śmieszne pieniądze. Złożyłem kilka ofert, które zostały odrzucone, ale w końcu się uda. Tak się zarabia pieniądze, na czyjejś krzywdzie - mówi szczerze Paweł, szef kuchni restauracji, której lockdown nie zaszkodził.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.