To mogło skończyć się naprawdę źle. Gdy cztery lata po wrocławskich wydarzeniach wielka epidemia ospy prawdziwej wybuchła w Indiach, zachorowało dziesięć milionów ludzi, z czego dwa miliony zmarły. Oczywiście ofiary, które pochłonęła zaraza w naszym kraju, również są nieodżałowane, ale skala mimo wszystko zaskakuje. Co faktycznie wydarzyło się we Wrocławiu 60 lat temu?
Oficjalnie wrocławskie piekło rozpoczęło się 15 lipca 1963 roku, ale w rzeczywistości ospa prawdziwa została przywleczona do miasta znacznie wcześniej. Niestety, sporo czasu upłynęło, nim postawiono prawidłową diagnozę.
25 maja 1963 roku na wrocławskim lotnisku wylądował powracający z Indii Bonifacy Jedynak, oficer Służby Bezpieczeństwa. W Azji był krótko, wizytował tylko placówki dyplomatyczne. Mimo to cztery dni później dostał gorączki, dreszczy, a na jego twarzy pojawiły się krosty przypominające trądzik i wykwity na klatce piersiowej, przypominające różyczkę. Jedynak zgłosił się do szpitala MSW we Wrocławiu, skąd próbkę jego krwi wysłano do Instytutu Chorób Tropikalnych w Gdyni. Po badaniu zdiagnozowano u niego malarię. Leczenie już po kilku dniach przyniosło efekty. Niestety, od pacjenta zakaziła się salowa Janina Powińska.
U kobiety dla odmiany "zdiagnozowano" ospę wietrzną. Osoba dorosła może przechodzić ją dość ciężko, salowa przeżyła, więc niby wszystko się zgadzało, ale niestety, zachorowała kolejna osoba. Ta pacjentka już nie miała tyle szczęścia. Córka pani Janiny, 27-letnia Lonia Kowalczyk, trafiła do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Tym razem lekarze orzekli, że to przypadek ostrej białaczki szpikowej.
Twarz miała obrzękłą, czarną od zastygłej krwi. Na skórze rąk i przedramion krwawe czarne pęcherze również przebijały czernią spod warstewki mąki, którą zamiast pudru posypano odkrytą skórę
- opisywał stan pacjentki lekarz Zbigniew Hora.
Umówmy się, to nie były typowe objawy białaczki. Dziewczyna miała pecha. Większość zachorowań (75 proc.) to postać łagodna ospy prawdziwej. Tymczasem ona zapadła na jej najcięższą postać - zlewającą się, krwotoczną, zwaną też czarną (czasem tę nazwę stosuje się zamiennie do określenia wszystkich postaci ospy prawdziwej). To tylko kilka procent przypadków. Nie było ratunku. Śmiertelność przy ospie krwotocznej wynosiła niemal 100 proc.
Po Loni zmarł jej brat oraz lekarz, który zajmował się ich matką. Obaj na wciąż oficjalnie nieznaną chorobę. Już pierwsze zgony wywołały niepokój w mieście. Ludzie zaczęli plotkować, a opowieści coraz bardziej były podszyte strachem. Jak się wkrótce okazało - uzasadnionym.
"Zaraza, panie!" - szeptano w tramwajach. "Potworna franca jakaś!" - załamywały ręce kobiety w kolejkach. Choć władze konsekwentnie milczały, Wrocław już wiedział: tajemnicza choroba atakuje mieszkańców miasta. Tylko na pytanie, co to może być, nikt nie potrafił odpowiedzieć.
Właściwy trop pojawił się dopiero gdy do szpitala im. Rydygiera przyjęto małego chłopca, który niedawno przeszedł wietrzną ospę. Teraz znów miał plamistą wysypkę, z grudkami i pęcherzykami. Wirus ospy wietrznej może ponownie zaatakować, ale jako półpasiec i niezwykle rzadko zdarza się to u dzieci. Wreszcie połączono kropki. To była – niespokrewniona z ospą wietrzną - prawdziwa Variola vera.
15 lipca dr Bogumił Arendzikowski z wrocławskiego sanepidu w liście do władz przedstawił wyniki swojego medycznego śledztwa. Tę datę uznaje się za początek horroru, który przecież rozwijał się już od jakiegoś czasu. Lekarz starannie przeanalizował objawy, powiązał fakty w logiczny łańcuch i postawił właściwą diagnozę: ospa prawdziwa. Dwa dni później oficjalnie ogłoszono stan epidemii.
Miasto otoczono kordonem sanitarnym. Próbowano też odszukać wszystkie osoby, które miały kontakt z zakażonymi. Zważywszy na upływ czasu od przybycia do miasta pacjenta zero, to nie było łatwe. Lonia Kowalczyk (pierwsza ofiara śmiertelna) kilka dni przed wystąpieniem objawów była druhną na weselu koleżanki, gdzie mogła zarazić sto osób, w tym szofera partyjnego sekretarza. Potem dziewczyna brała udział w kursie doszkalającym dla pielęgniarek, a to oznaczało nie tylko kolejne zakażenia, ale także możliwość rozniesienia ospy na wszystkie wrocławskie szpitale. Inni chorzy też mieli kontakt z dziesiątkami ludzi. A co robił oficer SB od wylądowania na lotnisku? Tajemnica.
Wirus ospy prawdziwej należy (a właściwie należał, bo już go nie ma) do wyjątkowo zaraźliwych. Przenosił się drogą kropelkową, utrzymywał na przedmiotach, których dotykał chory. Można było go złapać, korzystając z tych samych sanitariatów, środków komunikacji itd. Światowa Organizacja Zdrowia zakładała, że zachoruje we Wrocławiu co najmniej 2 tys. osób, umrze 200. Tak się nie stało.
Wrocław otoczono kordonem milicyjnym i ogłoszono miastem zamkniętym. Do ewentualnego wyjazdu uprawniały ważne zaświadczenia o szczepieniu. Były też podstawą do kupienia biletów lotniczych czy autobusowych. Osoby niezaszczepione nie mogły korzystać z komunikacji miejskiej. W obrębie województwa wrocławskiego (taka nazwa obowiązywała przy ówczesnym podziale administracyjnym) zamknięto granice z Czechosłowacją i NRD. Przymusowej kwarantannie poddano kilka tysięcy osób. Największe izolatorium powstało w zakładach lotniczych na Psim Polu. Jednorazowo mieściło 800 osób - wyłapanych przez służby sanitarne i tych, którzy zgłosili się dobrowolnie. Ich nazwiska podawano w gazetach (stąd dziś znamy personalia większości uczestników dramatu), gdyż mieli kontakt z zakażonymi i oczekiwano, że zgłoszą się kolejne osoby, które miały z nimi kontakt.
Ludzie się do tego zgłaszania nie rwali. Wręcz przeciwnie. Wielu próbowało uciekać ze szpitali, wykorzystując podziemia, sporo osób ewakuowało się z Wrocławia. Lekarze, sanitariusze, pacjenci uważali, że w szpitalu czeka ich śmierć. Nie odstraszało ryzyko wysokich kar (do 15 lat więzienia). Jednego lekarza trzeba było na mocy listu gończego ściągać aż z Bułgarii.
W odciętych od świata, otoczonych zasiekami z drutu kolczastego miejscach kwarantanny rozgrywały się dantejskie sceny. Brakowało jedzenia i leków, pełną parą szedł za to przemyt alkoholu. Ludzie nie chcieli tam zakończyć życia.
Oficjalne komunikaty były dość ogólnikowe: drukowano je na ostatnich stronach gazet, liczbę chorych zaniżano. Im mniej i bardziej zdawkowych informacji podawano, tym większa była panika. Krążyły plotki o ciałach ofiar leżących na ulicach Wrocławia i o mobilnych krematoriach, które pomagają fałszować statystyki. W miejscowościach turystycznych zdarzały się akty agresji wobec wczasowiczów z Dolnego Śląska, a w samym mieście omal nie zlinczowano kilku osób z chorobami skórnymi. Od czasu do czasu wybuchała panika, choćby dlatego, że komary tego lata cięły wyjątkowo zawzięcie. Niemal każdy widoczny ślad po ich ataku uznawano za pierwsze objawy zarazy.
Kordon nie był tak szczelny, jak zakładano. Ospa wydostała się do 5 województw. A jednak nie rozniosła się masowo i sytuacja była już opanowana 19 września. Jak to możliwe?
Wraz z ogłoszeniem stanu epidemii zarządzono masowe szczepienia. Początkowo nie dotyczyły osób przewlekle chorych i kobiet w ciąży, z czasem obowiązkowi podlegali wszyscy, nawet noworodki i osoby mające przeciwwskazania do szczepień. Za uchylanie się od szczepień przewidziano surowe kary. Groziły trzy miesiące aresztu albo 4,5 tys. zł grzywny, czyli czterokrotność ówczesnej średniej pensji.
Oporu nie było. W pierwszych dniach zaszczepiono niemal 200 tys. osób. Z czasem przymus rozszerzono poza województwo wrocławskie, ale obowiązek dotyczył tylko osób przemieszczających się, czyli np. pielgrzymek. Ostatecznie przeciwko ospie zaszczepiono 98 proc. mieszkańców Wrocławia. W ówczesnym woj. wrocławskim dawkę szczepionki podano ponad 2,5 mln osób, a w skali całego kraju 8-9 mln. Trudno sobie dziś to wyobrazić, zważywszy na ostateczny bilans ofiar. Dla współczesnych antyszczepionkowców cała sprawa byłaby zapewne "wymysłem", "nieistotnym incydentem z udziałem statystów".
Bilans epidemii to 99 chorych, w tym 25 pracowników służby zdrowia. Najstarszy chory miał 83 lata, najmłodszy 5 miesięcy. Zmarło siedem osób, w tym cztery spośród personelu medycznego. Pacjent zero dożył niemal setki i ponoć do końca uważał, że to nie on tę całą epidemię rozpętał.
W mieście wprowadzono reżim sanitarny zbliżony do tego, jaki poznaliśmy podczas epidemii COVID-19. Odwołano imprezy masowe, zamknięto baseny, wystawiono środki dezynfekcyjne w miejscach publicznych. Za podstawę sukcesu uznaje się jednak szczepienia. Te wprawdzie były prowadzone w Polsce przeciw ospie prawdziwej już od XIX wieku, ale jednak nie na niezbędną masową skalę.
Cztery lata później epidemia ospy prawdziwej wybuchła w Indiach. Tam nie było szans na błyskawiczną akcję szczepień, skuteczną izolację chorych i opiekę medyczną. Zachorowały i zmarły wówczas miliony ludzi. Wtedy wreszcie Światowa Organizacja Zdrowia wydała ospie prawdziwej zdecydowaną wojnę. Po tragedii w krótkim czasie wyszczepiono dosłownie cały świat. Ostatni przypadek ospy prawdziwej na świecie odnotowano w 1978 roku, a 8 maja 1980 r. WHO oficjalnie potwierdziła, że choroba została ostatecznie pokonana.
Czy możliwe jest, że ofiar we Wrocławiu było więcej? Nic na to nie wskazuje, chociaż dokumenty z tamtych czasów szczegółowo analizował choćby IPN. Nie ma podstaw nie wierzyć w te dane. Brak świadków, brak jakichkolwiek dowodów na inny przebieg szczegółowo dokumentowanych wydarzeń. Ocaliły nas szczepionki i to trzeba powiedzieć wyraźnie.