[go: up one dir, main page]

Przejdź do zawartości

Pretendent z Ameryki/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Pretendent z Ameryki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. The American Claimant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ XXIII.

Nazajutrz kablogram oczywiście nie nadszedł. Była to niewymowna klęska, albowiem Tracy nie mógł się pokazać bez tego dokumentu, aczkolwiek nie stanowił on żadnego dowodu. Ale jeżeli nienadejście kablogramu pierwszego dnia nazwać można niewymowną klęską, to gdzież jest słownik, w którym znajdziesz odpowiednie określenie na bezowocne czekanie dnia dziesiątego?... Każde dwadzieścia cztery godziny sprawiały, iż Tracy wstydził się sam przed sobą więcej, niż wczoraj, w Sally zaś utrwalało się przekonanie, że nietylko nie miał on ojca, ale nawet brak mu było wspólnika — a więc w konsekwencji uważano go za fałszerza i szantażystę — i czyż mogło być inaczej?
Były to ciężkie dni dla pana Barrow i Spółki Artystycznej. Wszyscy mieli po uszy roboty, starając się pocieszyć Tracy. Zwłaszcza Barrow, ponieważ Tracy zwierzył mu się ze wszystkiego. Musiał więc prostować złudzenia Tracy, że ma on ojca, że ojciec ten jest earlem i przyśle mu kablogram.
Barrow szybko porzucił myśl przekonania Tracy, iż wogóle niema on ojca, ponieważ wywarło to fatalny efekt na pacjencie, w sposób zatrważający, podniecając jego gniew. Na próbę pozwolił przyjacielowi łudzić się, że ma ojca. Rezultat był tak pomyślny, iż Barrow brnął dalej i pozwolił u myśleć, że ojciec ten jest earlem. To również wywarło pożądany skutek i Barrow gotów był zgodzić się, że Tracy ma dwóch ojców, jeżeli chce. Ale Tracy nie chciał, więc Barrow usunął jednego ojca, wzamian pozwalając mu się łudzić, że otrzyma telegram — w co Barrow słusznie wątpił. Tem niemniej wałkował on ten kablogram codziennie, gdyż miał wrażenie, że to jedno utrzymuje Tracy przy życiu.
Były to bardzo gorzkie dni dla biednej Sally, dni poświęcone przeważnie płaczowi w samotności. Ponieważ obficie zwilżała swoje szatki, zaziębiła się, a wilgoć, przeziębienie i rozpacz odebrały jej apetyt. Aż żal było na nią patrzeć — biedne stworzonko!
Nieszczęście jej było aż nadto wielkie, a jednak wszystkie moce przyrodzone i wszystkie okoliczności zdawały się pracować nad tem, by je powiększyć. Przedewszystkiem, nazajutrz po udzieleniu dymisji Tracy, Hawkins i Sellers wyczytali w telegramie Zjednoczonej Prasy, iż w ostatnich czasach ulubioną zabawką stało się zdumiewające „Prosię w Koniczynie”; że od brzegów Oceanu Spokojnego do Atlantyku cała ludność wszystkich Stanów Zjednoczonych tylko tem się zajmuje, że wszelka praca wobec tego zamarła; że sędziowie, adwokaci, złodzieje, księża, bandyci, kupcy, mechanicy, mordercy, niewiasty, dzieci, niemowlęta — wszyscy jednem słowem od rana do wieczora zajęci są jednem i jeden tylko cel im przyświeca: wpędzić owo Prosię, szczęśliwie roz- wiązać łamigłówkę. Wielka radość, pogoda zniknęły z duszy narodu. Miejsce ich zajęło zakłopotanie, troska, zamyślenie, malujące się na każdem obliczu. Wszystkie twarze były ponure, znękane, napiętnowane znamieniem trosk i lat, z coraz wyraźniejszą oznaką moralnego cierpienia i wzrastającego obłędu. W ośmiu miastach dzień i noc pracują fabryki, a jednak nie mogą zaspokoić wszystkich zamówień i dostarczyć łamigłówki w odpowiednich ilościach. Hawkins szalał z radości, ale Sellers zachował spokój. Takie drobiazgi nie umniejszały jego powagi. Powiedział: „Tak dzieje się zawsze. Człowiek stworzy coś, co mogłoby zrewolucjonizować sztukę, przynieść górę pieniędzy, i sprowadzić błogosławieństwo na ziemię — a pokaż mi kogoś, kto chciałby się tem zająć, zainteresować?! Pozostaniesz ubogi jak byłeś. A potem wymyślisz jakiś nieużyteczny drobiazg dla własnej zabawy, rzucisz go gdzie w kąt, zapomnisz — a tu nagle cały świat podnosi wielką wrzawę i niewiadomo skąd spada na ciebie fortuna. Upoluj tego jankesa i rozlicz się z nim, Hawkins! Wiesz, że połowa należy do ciebie. A mnie pozwól lepić moje wykłady”.
Był to wykład o wstrzemięźliwości. Sellers był wodzem obozu wstrzemięźliwości, i od czasu do czasu miewał odczyty na ten temat. Dotychczas nie był zadowolony ze swojej działalności, i postanowił zmienić metody. Po wielu rozważaniach przyszedł do wniosku, że główną przyczyną, dla której odczytom jego brak ognia, była ta okoliczność, iż wyraźnie nosiły charakter amatorski; chcę powiedzieć, iż było rzeczą zbyt oczywistą, że prelegent pragnie przekonać słuchaczów o straszliwych skutkach płynu, chociaż zna te skutki jedynie z pogłosek, albowiem wątpię, czy kiedykolwiek wziął do ust kropelkę napoju wyskokowego. Postanowił więc mówić na zasadzie gorzkiego doświadczenia. Hawkins miał stanąć obok niego z butelką, odmierzać dawki, śledzić efekt, notować skutki, jednem słowem brać czynny udział w tych przygotowaniach. Czasu pozostało niewiele, gdyż damy miały się zebrać zaraz po południu — mówię o Stowarzyszeniu Wstrzemięźliwości pod nazwą Córki Siloama i Sellers musi być gotów, żeby wziąć udział w procesji.
Czas wlókł się długo. Hawkins nie wracał. Sellers postanowił nie czekać, zaatakował flaszkę, pilnie śledząc skutki. Hawkins wrócił, rzucił wymowne spojrzenie na prelegenta i sam poprowadził procesję. Damy bardzo się zmartwiły, gdy im powiedziano, że leader zachorował nagle i poważnie, ale ucieszyły się na wieść, iż za parę dni przyjdzie do siebie.
W rezultacie stary dżentelmen przez dwadzieścia cztery godziny nie dał znaku życia, godnego zanotowania. Po upływie tego czasu zapytał o procesję i dowiedział się, co zaszło. Zmartwił się: powiedział, że był na to przygotowany. Pozostał w łóżku przez parę dni, a żona i córka na zmianę czuwały przy nim, spełniając jego rozkazy. Czasami pieścił główkę Sally, starając się ją pocieszyć.
— Nie płacz tak, dziecinko, nie płacz! Wiesz przecież, że twój stary ojciec zrobił to nieumyślnie, że nie miał złych zamiarów; wiesz, że z własnej woli nie zrobi nigdy nic, czego mogłabyś się wstydzić przed światem. Wiesz, że chciał jak najlepiej, a zrobił źle tylko przez nieświadomość, nie orjentując się w dawkach; a przecież nie miał pod ręką Waszyngtona. Nie płacz tak, kochanie, nie szarp mego starego serca! Wiesz, że się shańbiłem — a ty jesteś dla mnie taka kochana i dobra! Nigdy już tego nie zrobię — nigdy! no, uspokój się, nie płacz, bądź dobrem dzieckiem!
Ale kiedy Sally nie czuwała przy łożu ojca, płakała również. Wtedy matka starała się ją pocieszyć, mówiąc: „Nie płacz, najdroższa! on nie zrobił tego umyślnie! To się zdarza każdemu, kto chce w ten sposób robić doświadczenia. Widzisz, że ja nie płaczę. Bo za dobrze go znam. Nie śmiałabym ludziom spojrzeć w oczy, gdyby doszedł do tego opłakanego stanu z innych powodów. Ale dzięki niebu, intencje jego były czyste i wzniosłe, może nawet wznioślejsze, niżby należało. To nas nie poniża, najdroższa! Zrobił to ze szlachetnych pobudek, i nie mamy się czego wstydzić. No, nie płacz już, ślicznotko!“
Stary dżentelmen był przez parę dni bardzo pożyteczny dla Sally — jako wytłumaczenie jej łez. Była mu wdzięczna za tę mimowolną pomoc i mówiła w duszy:
— To paskudnie pozwalać mu myśleć, że płaczę ze wstydu, jak gdyby ojciec mógł kiedykolwiek zrobić coś, czego powinnam się wstydzić! Ale nie mogę się przyznać; jego jednego mam na świeci, a tak bardzo pragnę go mieć!
Jak tylko Sellers podniósł się i dowiedział, że jankes złożył w banku stertę pieniędzy dla niego i dla Hawkinsa, zawołał: — No, teraz zobaczymy, kto jest pretendentem, a kto autentycznym earlem! Zaraz tam sypię i zrobię ruch w Izbie Lordów! przez następnych parę dni on i żona tak byli zajęci przygotowaniami do podróży, że Sally korzystała z wymarzonej samotności, i mogła się swobodnie wypłakać. Poczem stary par opuścił Nowy Jork — jadąc do Anglji.
Sally miała sposobność zrobienia jeszcze jednej rzeczy. Przekonała się, że w tych warunkach żyć nie warto. Jeżeli sądzono jej wyrzec się oszusta i umrzeć — podda się temu wyrokowi; ale czy nie należałoby przedtem wyłożyć całą sprawę osobie bezinteresownej, która może znajdzie środek ratunku?
Kilkakrotnie myślała nad tem tak i owak. Podczas pierwszego spotkania z Hawkinsem — zaraz po wyjeździe rodziców — zaczęła mówić o Tracy, wyłożyła mu rzecz całą i zasięgnęła rady znakomitego męża stanu. Obnażyła przed nim serce, a on słuchał jej z boleścią. Zakończyła błagalnie:
— Nie wmawiaj pan we mnie, że to oszust! Zdaje mi się, że jest oszustem, ale czy pan nie uważa, że właściwie nie wygląda na to?! Pan jest zimny, zrównoważony — może patrząc z boku, prędzej dojrzy pan, że to nie oszust, pomimo, że takie na mnie robi wrażenie... Prawda, nie wygląda na oszusta? Czy nie mógłby pan, czy nie potrafiłby pan mieć tego wrażenia — ze względu na mnie!
Biedny Hawkins czuł się wielce zaniepokojony, ale postanowił trzymać się w sąsiedztwie prawdy. Przez krótką chwilę zastanowił się nad tem, co mu powiedziała, poczem oznajmił, iż naprawdę nie potrafi sobie zdać jasno sprawy z charakteru pana Tracy.
— Nie — powiedział — to jednak naprawdę jest oszust.
— To znaczy, że panu się tak wydaje, że pan jest tego prawie pewny, ale niezupełnie pewny — prawda, panie Hawkins?
— Żal mi, że to mówię — nie chcę tego stwierdzić — nie zastanawiam się nad tem zresztą — ale wiem, że to oszust!
— Ach panie Hawkins, pan się zagalopował! Pan wie, że nikt nie może tego wiedzieć... Nie mamy dowodów, że kłamał!
Czy ma się rozpędzić i powiedzieć jej wszystko, co dotyczy tej paskudnej sprawy? Tak — przynajmniej to co najważniejsze — to zrobić trzeba. A więc zwilżył wargi i z determinacją zaczął opowiadać, oszczędzając dziewczynie jednej przykrości — powiedzenia, że Tracy jest kryminalistą.
— Teraz powiem ci całą prawdę. Niebardzo to miłe dla mnie mówić, a dla ciebie słuchać takich rzeczy, ale musimy to zrobić... Wiem o tym chłopaku wszystko. Wiem, że nie jest synem earla.
Oczy dziewczyny zabłysły. Powiedziała:
— A cóż mnie to obchodzi! mów pan dalej!
Było to tak nieoczekiwane, że Hawkins stracił wątek opowiadania. Nie był pewien, czy dobrze słyszał. Zawołał więc:
— Obawiam się, że niebardzo rozumiem. Czy chcesz przez to powiedzieć, że jeżeli jest to porządny i przyzwoity chłopiec — to nic cię nie obchodzi kwestja jego earlostwa?
— Absolutnie!
— Byłabyś z niego zupełnie zadowolona i nie żałowałabyś, że jest synem earla — to znaczy, gdyby okazał się synem earla, nie ceniłabyś go więcej za to?
— Ani trochę. Ach, panie Hawkins, skończyłam raz na zawsze z marzeniem o earlostwie, arystokracji i innych temu podobnych głupstwach — jestem sobie zwykłe, pospolite nic, i czuję się z tem dobrze! Jemu zawdzięczam swoje uleczenie! A co się tyczy dodania czegoś, za co mogłabym go więcej cenić, to jest to wogóle wykluczone... On jest dla mnie całym światem — taki jaki jest; to obejmuje wszystko — cóż mogłabym do tego jeszcze dodać?
— Daleko zabrnęła! — mruknął do siebie. Ciągnął również do siebie: „Muszę zmienić plan. Nie robiąc z tego draba kryminalisty, wymyślę mu imię i nazwisko, które rozczaruje ją raz na zawsze. Jeżeli i to mi się nie uda — ha, wtedy pozostaje mi jedno! pomódz temu biedatwu a nie odbierać jej odwagę”. Poczem głośno:
— Słuchaj, Gwendolino...
— Chcę, żeby nazywano mię Sally...
— Bardzo mię to cieszy. Wolę to imię. Otóż powiem ci o tym Snodgrassie...
— Snodgrass?... nazywa się Snodgrass.
— Tak — Snodgrass. Tamto to jest nom de plume.
— To wstrętne!
— Wiem, kochanie! ale nie odpowiadamy za swoje nazwiska.
— Naprawdę tak się nazywa? Nie Howard Tracy?
Hawkins odpowiedział z żalem:
— Tak... Chociaż to bardzo przykre...
Dziewczyna śpiewnie powtarzała nazwisko:
— Snodgrass! Snodgrass! nie, tego nie zniosę! Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Nie będę go nazywała po imieniu. Jak ma na imię?
— Hm... pierwsze litery imion są M. S.
— Pierwsze litery? A cóż mi po nich?! przecież nie mogę nazywać go Emes?! Jak ma na imię?
— Widzisz, ojciec jego był lekarzem i... no, bałwochwalczo uwielbiał swój zawód... i... hm... był to bardzo ekscentryczny człowiek, więc...
— Co znaczą te litery? co się za niemi kryje?
— No — znaczą one Meningitis Spinalis. Ojciec jego był lekarzem...
— Nigdy nie słyszałam tak podłego imienia! Przecież niepodobna mówić tak do osoby, którą się kocha! Wroga tak bym nie nazwała! To brzmi jak wyzwisko! — po chwili dodała, nieco zmieszana: — Ależ i ja będę się tak nazywała! Przecież tak będą adresować do mnie listy!
— Tak: wielmożna pani Meningitis Spinalis Snodgrass...
— Niech pan nie powtarza! nie mogę tego słuchać?! czy ojciec jego był warjatem?!
— Tego nie wiem.
— Chwała Bogu, bo to bywa dziedziczne. Jak myślisz, co mu strzeliło do głowy?
— Tak na serjo, to nie wiem... W tej rodzinie dużo jest kretynów, więc może...
— Tu niema żadnego może. Ten napewno był idjotą!
— Tak, zapewne, mógł być idjotą. Tak przynajmniej podejrzewano...
— Podejrzewano? — z gniewem wołała Sally. — Czy człowiek podejrzewa, że jest ciemno, patrząc w gwiaździste niebo?! Ale dość o tym idjocie! Idjoci nic mię nie obchodzą. Mówmy o synu.
— Doskonale. Ten był najstarszy, ale najmniej kochany. Jego brat, Zylobalsam...
— Poniechaj pan, niech się zastanowię. To zdumiewające! Zylo — jak go pan nazwał?
— Zylobalsam.
— Nigdy nie słyszałam o takiem imieniu. To brzmi jak choroba?
— Zdaje mi się, że nie. To coś biblijnego.
— Nie to nic biblijnego!
— Albo anatomicznego. Wiedziałem, że jedno albo drugie. Tak, teraz przypominam sobie! To coś z anatomji! To ganglion, węzeł nerwowy, jest coś co się nazywa Proces Zylobalsamowy.
— Dobrze. Proszę mówić dalej. Jeżeli było więcej dzieci, nie wymieniaj pan ich imion, są jakieś takie niepokojące...
— Doskonale! Jak już mówiłem, ten był najmniej kochany, a przeto zaniedbywany. Nigdy nie posyłano go do szkoły. Pozwalano mu bawić się z najgorszymi wypędkami, więc oczywiście wyrósł na gbura, nieuka, prostaka, rozpustnika, łobuza, i —
— On? nic podobnego! Myślałam, że lepszy z pana człowiek! nie powinien pan rzucać takich kalumnij na biednego chłopca — który — ach, przecież to prawdziwe przeciwieństwo tego, co pan o nim mówi! Jest grzeczny, uprzejmy, skromny, kulturalny, subtelny — e, wstyd, jak pan może mówić o nim podobne rzeczy?
— Nie mam ci tego za złe, Sally — nie znajdę słowa nagany, że do tego stopnia zaślepiła cię miłość — do tego stopnia, że nie widzisz tych drobnych wad, które rzucają się w oczy każdemu. —
— Drobnych wad?! Pan to nazywa drobnemi wadami? A czem są dla pana podpalacze i bandyci?!
— Trudno odpowiedzieć wprost na to pytanie. Wszystko zależy od okoliczności. My oczywiście sądzimy to inaczej, niż ty; oczywiście są to rzeczy naganne...
— Mord i podpalenie uważacie za rzeczy naganne?
— O tak, przeważnie!
— Naganne! gdzież są ci purytanie?! Ale skąd pan zna tak dokładnie jego rodzinę? Skąd pan wie te wszystkie plotki?!
— To nie plotki, Sally! To sprawa bardzo poważna. Znam tę rodzinę osobiście...
Tego się nie spodziewała.
— Pan? Pan ich naprawdę zna?
— Znam Zylo, jakeśmy go nazywali i znam jego ojca, doktora Snodgrass. Nie znam tylko tego Snodgrassa, ale od czasu do czasu rzucałem na niego okiem, a przez cały czas słyszałem o nim... Był tematem ciągłych rozmów, widzisz, głównie z powodu swoich...
— Z powodu, iż nie był podpalaczem, ani złodziejem, sądzę! To czyniło go banalnym... Gdzie znał pan tych ludzi?
— W Cherokee Strip.
— Co za niedorzeczność! Ludność całego Cherokee Strip nie wystarczy na wytworzenie o kimś złej lub dobrej opinji. Niema dostatecznego quorum... Ależ cała ludność składa się z kilkunastu wagonów koniokradów!
Hawkins odpowiedział spokojnie:
— Nasz przyjaciel również do nich należał...
Oczy Sally zabłysły, pierś jej podnosiła się i opadała gwałtownie. Ale dziewczyna ściągnęła cugle gniewu i nie dała rozkołysać się językowi. Mąż stanu siedział nieruchomo, czekając, jak się rozwinie akcja. Był zadowolony ze swego dzieła. Myślał, iż nigdy w życiu nie postąpił równie dyplomatycznie. Teraz dziewczyna może wybierać. Nie wątpił w to. Bez względu na decyzję, postanowił ją ratyfikować i nie stwarzać dalszych trudności.
Tymczasem Sally zastanowiła się i namyśliła. Ku zdumieniu majora wydała werdykt przeciwko niemu. Powiedziała:
— Jestem jego jedynym przyjacielem i nie opuszczę go. Nie będę jego żoną, jeżeli okaże się marny, ale w przeciwnym razie, owszem, a postaram się dać mu sposobność wytłumaczenia się ze wszystkiego. Dla mnie jest to dobry i kochany chłopiec; nigdy nie widziałam w nim nic innego — oczywiście za wyjątkiem opowiadania, że jest synem earla. Ale może przy bliższem zbadaniu okaże się, że to zwykła próżność, nic więcej. Nie wierzę, że jest taki, jakim pan go odmalował. Proszę, niech go pan odszuka i przyprowadzi do mnie. Ubłagam go, żeby był ze mną szczery i wyznał mi całą prawdę, nie bojąc się niczego.
— Doskonale. Jeżeli tak zdecydowałaś — zrobię co chcesz. Ale wiesz przecież Sally, że Tracy jest ubogi i —
— Nie dbam o takie rzeczy! Co mię to obchodzi?! Przyprowadzi go pan?
— Dobrze. Kiedy?
— O, teraz już się ściemnia, więc będzie zapóźno. Ale odszuka go pan jutro rano, prawda? Obiecuje pan?
— Będziesz go miała skoro świt.
— O znów jest pan sobą! i jeszcze milszy i bardziej kochany niż dawniej!
— Nie marzę o niczem więcej. Dobranoc, kochanie.
Sally zamyśliła się na chwilę, a potem powiedziała poważnie:
— Kicham go pomimo jego nazwiska — i z lekkiem sercem zabrała się do pracy.
Hawkins udał się wprost na telegraf i ulżył swemu sumieniu. Powiedział sobie:
— Jasne jest, że nie chce się wyrzec tego galwanizowanego trupa. Końmi byś jej nie oderwał od niego! Spełniłem swój obowiązek. Teraz niech działają Sellersowie.
A więc posłał telegram do Nowego Jorku:
— Wracajcie. Specjalnym pociągiem. Chce poślubić materjalizację.
Tymczasem do Rossmore-Tower przyszedł list z zawiadomieniem, że earl Rossmore przybył z Anglji i niedługo będzie miał zaszczyt osobiście złożyć swoje uszanowanie. Sally mruknęła do siebie:
— Szkoda, że nie zatrzymał się w Nowym Jorku. Ale mniejsza o to. Może pojechać tam jutro i spotkać się z ojcem. Pewnie przyjechał oskalpować papę albo kupić jego pretensje. To mogłoby mię wzruszyć jeszcze przed chwilą, ale obecnie jest dla mnie cenne i interesujące tylko z jednego względu. Mogę powiedzieć do Meninga — do Menia — do Meńka — nie podoba mi się żadna forma tego imienia! Mogę powiedzieć mu jutro: nie próbuj wmawiać we mnie żadnych bzdurstw, bo ci powiem, z kim rozmawiałam wczoraj i będziesz musiał się wstydzić!
Tracy nie wiedział, że zostanie sprowadzony nazajutrz, bo byłby może poczekał. Ale zbyt czuł się nieszczęśliwy, by módz czekać dłużej, gdyż ostatnia jego nadzieja — list — zawiodła. List nie nadszedł. Czy ojciec naprawdę się go wyrzekł?! To nie było podobne do jego ojca, a jednak wyglądało na to! Ojciec był w gruncie nieco suchy, ale nigdy w stosunku do syna. A jednak to niewzruszone milczenie miało w sobie coś oschłego. Pomimo wszystko Tracy postanowił iść do Rossmore-Tower, i tam — co? tego nie wiedział; głowę miał zmęczoną myśleniem — nie będzie więc się namyślał nad tem, co ma powiedzieć lub zrobić. Niech sprawy ułożą się same przez się. Wystarczy mu widok Sally. Nie dba o to, co się stanie później.
Prawie nie wiedział, w jaki sposób dostał się do Rossmore-Tower. Wiedział i myślał tylko o jednem: był sam na sam z Sally. Była miła, uprzejma, oczy jej były wilgotne, a w twarzy jej i ruchach coś nieuchwytnego, czego nie umiała ukryć. Ale zachowywała się trochę sztywno. Rozmawiali. Po chwili powiedziała, patrząc na Tracy zezem:
— Nudziłam się bez papy i mamy. Próbowałam czytać, ale nie znalazłam nic ciekawego w książkach. Wzięłam się do gazet, ale piszą w nich takie głupstwa! Bierzesz gazetę i myślisz, że znajdziesz coś ciekawego, oni rozpisują się o niejakim doktorze Snodgrass, naprzykład...
Tracy siedzi nieruchomo. Ani jeden mięsień w nim nie drgnie. Sally zdumiała się. Co to za siła woli! Zmieszana, milczała chwilkę. Tracy spojrzał nagle i zapytał:
— I?
— O, myślałam, że nie słuchasz! a więc, aż do znudzenia piszą w kółko o tym doktorze Snodgrass — a potem o jego młodszym synu i ulubieńcu — Zylobalsamie Snodgrass —
Ani znaku ze strony Tracy, który znowu spuścił głowę. Co za nadzwyczajna siła woli! Sally utkwiła w nim spojrzenie i ciągnęła dalej, postanowiwszy tym razem wyrwać go z odrętwienia, jeżeli uda jej się odpowiednio zastosować dynamit ukryty w pewnych zwrotach i słowach, kiedy nada im się potrzebną intonację.
— A potem rozpisali się o starszym synu — ten nie był nigdy ulubieńcem — jak go zaniedbywano w dzieciństwie, pozwalano rosnąć poza szkołą, jak to obcował ze złodziejami, podpalaczami i innemi szumowinami, a potem wyrósł na brutala, łobuza, naciągacza.
Tracy wciąż nie podnosi głowy! Sally wstała, ostrożnie podeszła parę kroków i zatrzymała się przed nim; podniósł wolno głowę, jego spokojne oczy spotkały się z badawczem spojrzeniem dziewczyny — która kończyła z naciskiem:
— ...nazywa się Meningitis Spinalis Snodgrass.
Tracy zaledwie wykonał ruch głębokiego znużenia. Dziewczynę rozgniewała jego żelazna obojętność i chłód. Wybuchnęła:
— Z czego ty jesteś?!
— Ja? Jakto?
— Czy nie masz za grosz wrażliwości? czy te rzeczy nie obrażają twoich osobistych uczuć?!
— Nie... — zdziwił się przeciągle. — Nie sądzę. A dlaczegóżby miały mnie obrażać?!
— O Boże! jak ty możesz mieć taką niewinną, naiwną, poczciwą i miłą twarz, słuchając tego wszystkiego! Spojrzyj mi w oczy — prosto w oczy. Tak. A teraz odpowiedz mi bez drgnienia powiek: czy doktór Snodgrass nie jest twoim ojcem, a Zylobalsam twoim bratem? (właśnie Hawkins miał zamiar wejść do pokoju; ale słysząc te słowa, zmienił plan i postanowił przejść się po mieście). Czy nie nazywasz się Meningitis Spinalis? czy twój ojciec nie jest lekarzem i idjotą, jak wszyscy w rodzinie od kilku pokoleń, czy nie nazwał wszystkich dzieci od trucizn, chorób i innych anormalności anatomicznych ciała ludzkiego?! Odpowiedz mi — tak, czy nie — ale zaraz! Dlaczego siedzisz, jakbyś był kopertą bez adresu i pozwalasz mi odchodzić od zmysłów z niepewności?!
— O, chciałbym zrobić coś — coś — chciałbym zrobić coś, co mogłoby ci wrócić spokój i szczęście! Ale nie umiem... nie potrafię. Nigdy nie słyszałem o tych wstrętnych ludziach!
— Co? Powtórz to!
— Nigdy, nigdy w życiu nie słyszałem o nich.
— O, masz taką poczciwą minę, kiedy to mówisz! To chyba musi być prawda! Nie mógłbyś przecież tak patrzeć gdyby to nie była prawda, co?!
— Ani mógłbym, anibym chciał. To jest prawda. O, skończmy te męczarnie! Przyjmij mię z powrotem do swego serca i ufności...
— Poczekaj — jeszcze jedno. Powiedz, żeś wtedy tamto skłamał tylko przez próżność. Że żałujesz... że nie masz nadziei włożyć kiedykolwiek koronę earlowską...
— Jestem uleczony — uleczony naprawdę! Nie, nie marzę już o tem!
— Teraz jesteś mój! znowu wróciłam ci aureolę ubóstwa i piękna, i szlachetnej pracy — nikt mi ciebie nie odbierze — chyba grób! jeżeli...
— Massa earl Rossmore z Anglji...
— Ojciec! — młody chłopak wypuścił z objęć dziewczynę i zwiesił głowę.
Stary dżentelmen stał wpatrzony w zakochaną parę: w jedno z nich zachwyconem prawem okiem, w drugie lewem, o bardzo złożonym wyrazie. Nie jest to rzeczą łatwą, ale też i nieczęsto okoliczności zmuszają nas do tego. Nagle twarz lorda przybrała wyraz budującej uprzejmości i zwrócił się do syna:
— A może byś uściskał i mnie?...
Młodzieniec spełnił to ochoczo.
— Więc jednak jesteś synem earla? — z wyrzutem zapytała Sally.
— Tak, ja...
— W takim razie nie chcę ciebie!
— Ależ, Sally...
— Nie, nie chcę ciebie! Znowu skłamałeś!
— Pani ma słuszność. Odejdź o zostaw nas samych. Chcę pomówić z tą panią.
Berkeley musiał odejść. Ale nie poszedł daleko. Postanowił być pod ręką. Do samej północy przeciągnęła się rozmowa starego dżentelmena z młodą dziewczyną. Nagle skończył ją i powiedział:
— Zrobiłem taki szmat drogi, żeby ci się przyjrzeć moje dziecko. Postanowiłem też zerwać małżeństwo, o ile oboje okażecie się warjatami. Ponieważ jednak tylko on jest warjat — bierz go sobie.
— Naprawdę? Mogę pana uściskać?
— Naturalnie. Dziękuję. Możesz korzystać z tego przywileju, ile razy zechcesz.
Tymczasem Hawkins wrócił i niepostrzeżenie wślizgnął się do laboratorjum. Trochę się zmieszał znalazłszy tam swoją ostatnią „inwencję”: Snodgrassa. Opowiedziano mu nowiny: że przyjechał angielski Rossmore, „a ja jestem jego syn Berkeley, nie Howard Tracy”.
Hawkins był zdumiony.
— Dobry Boże, przecież pan nie żyje!
— Nie żyję?
— No naturalnie. Mamy przecież pańskie popioły.
— Powieś się pan razem z popiołami. Mam tego dość. Daj pan te popioły memu ojcu.
Powoli i z trudem wbił sobie znakomity dyplomata w głowę, że stoi przed nim chłopiec z krwi i kości, a nie bezsubstancjalna materjalizacja, za jaką tak długo uważał go razem z Sellersem. Powiedział wzruszony:
— Taki jestem rad! Taki jestem rad — ze względu na biedactwo Sally. Braliśmy pana za materjalizację złodzieja, który okradł bank w Takhlegnahe. O, to będzie silny cios dla Sellersa.
Wytłumaczył całą sprawę Berkeley’owi, który powiedział:
— Pretendent będzie musiał jakoś znieść ten straszny cios. Mam nadzieję, że przeżyje rozczarowanie.
— Kto? Pułkownik? Zapomni o tem za minutę i wymyśli nowy cud. Zawsze tak było. Ale słuchaj pan: co się stało z człowiekiem, którego pan reprezentował?
— Nie wiem. Złapałem w pośpiechu jego ubranie. Obawiam się, że zginął w pożarze.
— W takim razie musiał pan znaleźć przy nim około 20 czy 30 tysięcy dolarów w pieniądzach albo papierach?
— Nie. Tylko 500 dolarów i trochę drobnych. Drobne pożyczyłem sobie, a resztę złożyłem w banku.
— Co z tem zrobimy?
— Zwrócimy właścicielowi.
— Łatwo to powiedzieć, ale trudno zrobić. Poczekamy co nam poradzi Sellers. Dobrze, żem sobie o nim przypomniał, muszę lecieć na ich spotkanie, wytłumaczyć kim pan jest i kim pan nie jest, bo inaczej wpadnie tu jak piorun, żeby powstrzymać córkę od zaślubienia upiora. Ale przypuśćmy, że pański ojciec przyjedzie i zerwie małżeństwo?
— A jeśli on już tu jest i rozmawia z Sally?
Hawkins pośpieszył na spotkanie Sellersów.
Przez następnych parę tygodni Rossmore-Tower był świadkiem szczęśliwych, jasnych chwil i długiego nocnego czuwania. Dwaj earlowie mieli tak przeciwne natury, że bardzo szybko się zbratali. Sellers mówił w zaufaniu, że Rossmore jest najdziwniejszy charakter, jaki kiedykolwiek spotkał: człowiek stworzony ze skondensowanego mleka ludzkiej dobroci, i z tak olbrzymim talentem ukrywa ten fakt, że tylko doświadczeni znawcy charakterów mogą to odkryć. Człowiek, który cały jest słodyczą, dobrocią, miłosierdziem. Posiada jednak niezwykły talent postępowania naprzekór tym cnotom i nawet inteligentni ludzie mogliby żyć z nim całe wieki, nie podejrzewając w nim tych cech charakterystycznych.
Ostatecznie w Rossmore-Tower odbył się cichy ślub zamiast uroczystej pompy w ambasadzie angielskiej (z udziałem milicji strażaków, orkiestry i pochodni), co zrazu proponował jeden z earlów. Firma artystyczna i pan Barrow byli na ślubie. Blacharz i Kizia także byli zaproszeni, ale blacharz był chory a Kizia czuwała przy nim — zaproszono ich też, bo wiedziano o tem.
Sellersowie mieli pojechać do Anglji ze swoimi nowymi krewnymi, lecz w chwili odejścia pociągu pułkownik zniknął. Hawkins powiedział, że odprowadzi całe towarzystwo do Nowego Jorku i po drodze wytłomaczy zniknięcie przyjaciela. Wyjaśnienie zawierał list pozostawiony Hawkinsowi przez pułkownika. Pułkownik obiecywał odwiedzić rodzinę w Anglji, poczem pisał:
„Rzecz w tem kochany Hawkinsie, że wielka idea zrodziła się w moim mózgu i nie dała mi nawet sposobności pożegnać moich najdroższych. Największe obowiązki człowieka muszą na dalszy plan odsunąć drobnostki. Trzeba je spełnić z całą energją i zapałem bez względu na osobiste uczucia i konwenanse. Pierwszym obowiązkiem człowieka jest sprawa jego honoru: musi on pozostać bez skazy. Niestety o swoim honorze nie mogę tego powiedzieć. Upewniwszy się, że doświadczenia moje się udały — napisałem do cara — może zbyt pośpiesznie, składając mu ofertę na odkupienie Syberji za dość znaczną sumę. Niestety wiadomy ci epizod, ostrzegł że metoda, na której głównie opierałem zdobycie pieniędzy (nieograniczona materjalizacja) jest jeszcze rzeczą bardzo niepewną. Obawiam się, że Jego Cesarska Mość przyjmie moją ofertę. Jeżeli to się stanie — będę w wielkim kłopocie, nie mogąc wypełnić moich finansowych zobowiązań. Nie jestem jeszcze w możności zakupienia Syberji. Gdyby się o tem dowiedziano, kredyt mój byłby zachwiany. W ostatnich czasach przeżywałem ciężkie chwile — ale oto znowu wschodzi słońce. Widzę dla siebie wyjście. Będę mógł spełnić swoje zobowiązania i to nawet nie prosząc o prolongatę. Ta wspaniała idea — najwznioślejsza z tych, jakie kiedykolwiek na mnie naszły — wybawi mnie z kłopotu. Za chwilę wyjeżdżam do San Francisco, gdzie urzeczywistnię swoje plany przy pomocy wielkiego teleskopu Licka. Jak wszystkie moje wynalazki i odkrycia i ten jest oparty na stałych, niezbitych prawach naukowych. Wszystkie inne podstawy są niepewne — a więc i nic nie warte.
Mówiąc krótko, mam wspaniały zamiar zreorganizować wszystkie klimaty na kuli ziemskiej, stosownie do żądań zainteresowanej ludności. — To znaczy będę dostarczał klimatów za gotówkę lub na raty, odliczając pewien procent za klimat mi ofiarowany, który z kolei będę odstępował za niewielką sumę ubogim i skromnym okolicom, nie mogącym sobie pozwolić na dobry, wyszukany klimat. Długoletnie studja i doświadczenia przekonały mię, że regulowanie klimatów i wprowadzanie w nie pewnych odmian nie jest rzeczą trudną. Jestem nawet przekonany, że robiono to już w czasach przedhistorycznych, że tajemnicę tę posiadały zapomniane już dziś cywilizacje. Na każdym kroku znajduję dowody zmienności klimatów. Weź choćby okres lodowcowy. Czy ten okres był dziełem przypadku? Bynajmniej. Zrobiono to za pieniądze. Mam na to tysiące dowodów i kiedyś przedstawię je ludzkości.
Nakreślę ci wytyczną linję mego planu. Polega on na zużytkowaniu plam słonecznych, uzyskaniu nad niemi kontroli oraz zużytkowaniu ich olbrzymiej energji w celu reorganizacji naszych klimatów. Jak dotąd wnoszą one tylko zamieszania w rodzaju cyklonów i różnego rodzaju elektrycznych burz. Lecz dostawszy się raz pod ludzką inteligentną kontrolę, zaprzestaną swoich złośliwych figlów i staną się posłusznem i wesołem narzędziem.
Nakreśliłem już cały plan działania. Wyznaczyłem miejsca, z których będę mógł najlepiej kontrolować plamy słoneczne, opracowałem szczegóły metody, która mi da największe zyski finansowe. Nie chcę się jednak o tem rozpisywać, zanim nie uzyskam odpowiedniego petenta. — Mam nadzieję i zamiar sprzedawać resztki małym państewkom, zaś wielkim państwom dostarczać przyzwoitych artykułów z branży klimatycznej, z dodaniem szczególnie dobrej pogody w razie koronacji, bitwy i innych różnych wydarzeń. Przedsięwzięcie to przyniesie biljony pieniędzy. Zacznę je realizować za parę tygodni. Zaraz też będę mógł zapłacić ową sumę za Syberję i w ten sposób uratuję swój honor i kredyt. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Chciałbym, żebyś po otrzymaniu ode mnie wiadomości, zaopatrzył się odpowiednio i wyjechał na północ bez względu na to czy otrzymasz telegram w nocy czy w dzień. Chciałbym również, żebyś zwiedził okolice bieguna północnego i kupił Grenlandię i Islandję przy obecnej konjunkturze i dopóki są jeszcze tanie. Mam zamiar przenieść tam pewne kraje tropikalne, zaś północ przetransplantować na równik. Przypuszczam, że na sezon letni uda mi się rzucić na rynek kilka arktycznych krajów o łagodnym klimacie. Resztki ich dawnego klimatu użyję w krajach przeciwnych. Zdaje i się, że dostatecznie udowodniłem mój wspaniały plan i jego wykonalność oraz niezwykłą zyskowność. Skoro tylko sprzedam parę najlepszych klimatów i ostatecznie załatwię z carem sprawę Syberji — machnę do was, moi drodzy, do Anglji.
Tymczasem czekaj znaku ode mnie. Za ośm dni będziemy daleko od siebie, gdyż ja będę na brzegach Pacyfiku a ty gdzieś hen na Atlantyku w pobliżu Anglji. Tego dnia (jeżeli go dożyję i moje wspaniałe odkrycie będzie już wypróbowane i stwierdzone) przyszlę ci pozdrowienie. Mój goniec wręczy ci je wszędzie gdzie będziesz, choćby to była pełnia morza, ponieważ na dysk słoneczny rzucę plamę wielką jak smok. — A ty będziesz wiedział, że to moje przyjazne pozdrowienie i powiesz: Mulberry Sellers przesyła nam pocałunek poprzez wszechświat”.


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.