Rodzina P. uznawana była za dobrą, porządną i kochającą się rodzinę. Pani Joanna i pan Dariusz wychowywali swoje dzieci w głębokiej wierze, sami też należeli do ruchów religijnych. Dariusz był szafarzem (osobą świecką, która mogła udzielać komunii świętej). Zaowodowo zajmował się stolarstwem, miał własny zakład. Joanna była zatrudniona jako katechetka. Synowie również poszli w ślady rodziców - Marcin i Wojtek byli blisko kościoła, obaj służyli do mszy, byli ministrantami. Dzieci były członkami ruchów oazowych. Całą rodziną uczestniczyli w mszy świętej.
Nikt się nie spodziewał, że w ich rodzinnym domu, w okolicy Jastrzębia-Zdroju mogą rozegrać się tak dramatyczne wydarzenia. Dokładnie 10 maja 2013 roku dom jednorodzinny państwa P. został podpalony, a w wyniku pożaru zginęła 40-letnia wówczas matka, jej trzy córki oraz syn. Ocalał jedynie najstarszy syn, Wojciech. Na niebezpieczeństwo nie był narażony ojciec dzieci, Dariusz, którego nie było wtedy na miejscu. Jak mówił, pracował w warsztacie oddalonym od miejsca zamieszkania.
Na początku badania sprawy wszystko wskazywało na to, że pożar wybuchł w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Im bardziej jednak biegli badali sprawę, tym więcej mieli podejrzeń, że nie był to przypadek. W wyniku śledztwa na jaw wyszło, że ogień podłożono w tym samym czasie aż w sześciu miejscach. Jednoznacznie wskazywało to na podpalenie.
Jako miejsca zapalne wymieniono: worek foliowy z pustymi butelkami, dwie bluzy typu polar, część zasłonki znajdującej się po lewej stronie drzwi balkonowych, terrarium żółwia, miejsce przy bukiecie sztucznych kwiatów. - Nie przyczyniło się to jednak do rozprzestrzenienia niekontrolowanego wybuchu ognia. Stało się tak za to przy podpaleniu w rejonie szafy, naprzeciwko deski do prasowania, która znajdowała się na korytarzu kondygnacji piętra - mówił Ryszard Furman, sędzia prowadzący sprawę
W podpalonym domu znajdowała się 40-letnia Joanna, 17-letnia Justyna, 13-letnia Małgosia, 10-letni Marcin i 4-letnia Agnieszka. Nikt nie podejrzewał Dariusza, ponieważ był uznawany za człowieka głęboko wierzącego. Dariusz wiele mówił o swoim cierpeniu i wierze, ale jego zachowanie budziło też wątpliwości, szczególnie rodziny Joanny. Rok od rozpoczęcia śledztwa Dariusz P. został aresztowany.
Podejrzenia śledczych wzbudził m.in. jeden z dowodów informujący o miejscu logowania się telefonu mężczyzny. Otóż okazało się, że w momencie pożaru telefon szafarza logował się w pobliżu domu. Dariusz zeznał jednak, że podczas "wypadku" nie było go w okolicy, a jako miejsce swojego przebywania wskazywał swój zakład stolarski w innej miejscowości, dokładnie w Pawłowicach.
Nie było możliwe, żeby stacja przekaźnikowa, do której się logował telefon, objęła również Pawłowice, więc mieliśmy pewność, że Dariusz P. nie znajdował się w Pawłowicach w warsztacie. Znajdował się w Jastrzębiu-Zdroju - wyjaśnia prokurator Karina Spruś.
Na aresztowanie Dariusza wpłynęła również inna kwestia. Okazało się, że budynek zamieszkiwany przez rodzinę P. palił się już wcześniej. Poprzedni pożar był wynikiem zwarcia instalacji elektrycznej.
Ustaliliśmy, że wówczas Dariusz P. uzyskał odszkodowanie od ubezpieczyciela, to była dość spora kwota, już teraz nie pamiętam, ale to było chyba około 100 000 zł - relacjonuje Karina Spruś z Prokuratury Okręgowej w Gliwicach.
W końcu śledczy ustalili, że mężczyzna samodzielnie podłożył ogień, a następnie zamknął dom, zasunął rolety i przyglądał się rozwojowi wypadków, będąc w jego pobliżu. Za motyw uznano chęć otrzymania środków finansowych, które będą mu się należały w ramach ubezpieczenia bliskich osób.
Warto podkreślić, że był to bardzo prawdopodobny motyw, ponieważ Dariusz istotnie potrzebował pieniędzy. Badając sprawę śledczy dowiedzieli się, że miał ogromne długi - około miliona złotych.
Co ciekawe ojca zdecydował się bronić ocalały syn. Według Wojciecha logowanie się telefonu taty w bliskiej odległości od domu, w czasie, gdy wybuchł pożar, nie stanowi żadnego dowodu.
Zasięg jest tylko poglądowy. Telefon taty mógł zalogować się do tej anteny (w Jastrzębiu-Zdroju - red.), ponieważ ona miała największą moc i największy zasięg. Nazywamy to tzw. układem gliwickim. Wszystko w toku śledztwa jest ewidentnie ukierunkowane – mówił Wojciech.
W rozmowie z reporterem Superwizjera Wojciech zapewniał, że nie wierzy w to, że ojciec dopuściłby się takiego czynu.
Wierzę, że ojciec jest niewinny, ja to po prostu wiem – twierdzi, a następnie dodaje, że wychowywał się w szczęśliwym i religijnym domu - wszyscy działali w ruchu Światło-Życie, zaś dzieci były członkami ruchów oazowych. - Moja rodzina może nie była rodziną wzorową, bo zawsze są jakieś spory, ale zawsze czuliśmy się kochani przez rodziców. Byli dla nas takim wzorem, wzorem małżeństwa - wspomina.
Karina Spruś mówi, że wśród wielu prowadzonych przez nią spraw ta była jedną z trudniejszych. Wywoływała bardzo wiele emocji, ponieważ to niewyobrażalna tragedia. Obok historii, w której ojciec decyduje się podpalić dom z żoną i dziećmi w środku, nie da się przejść obojętnie. Tym bardziej, że jego motywem są pieniądze z ubezpieczenia.
Do moich obowiązków należy zachowanie obiektywizmu i nieokazywanie emocji na sali sądowej. Jednak przy tak bulwersującej sprawie trudno było zachować zimną krew. W części, kiedy omawiałam pokrzywdzonych miałam problemy z tym, by wyartykułować mowę bez drżenia w głosie, bez emocji, łez w oczach – mówiła Spruś.
Prokurator również jest matką, dlatego sprawa tak ją dotknęła. Twierdzi, że najbardziej wstrząsający widok stanowił pokój zamieszkiwany przez żonę oskarżonego i jego najmłodszą córkę.
Ciało Agnieszki, która zmarła w drodze do szpitala, było przykryte wszystkimi możliwymi kołdrami, jakie znajdowały się w pokoju. Pewnie matka w ten sposób próbowała ją chronić przed działaniem tego gryzącego dymu - powiedziała.
Spruś nie miała litości dla Dariusza P. Opisując jego ofiary podkreślała, że Joanna była kochającą matką, a Justyna była tuż przed 18. urodzinami. 13-letnia Gosia marzyła o napisaniu książki, zaś Marcin, jej młodszy brat, kochał muzykę i grę na perkusji. Najmłodsza, niespełna 4-letnia Agnieszka była kochaną, radosną i bardzo empatyczną dziewczynką.
Wszystkie te osoby zginęły okrutną śmiercią z rąk człowieka, który miał je chronić! Człowieka, który zamiast miłości, ofiarował im śmierć! - mówiła z pasją prokurator Spruś.
W grudniu 2016 roku Dariusza skazano na dożywocie. Zgodnie z wyrokiem sądu o warunkowe zwolnienie skazany będzie mógł się ubiegać najwcześniej po upływie 35 lat.
Dariusz P. świadomie, z premedytacją podpalił swój dom i zabił swoich bliskich. Usiłował zabić też jedynego syna, który przeżył. Jestem głęboko przekonana, że on jest sprawcą. Gdybym miała tę pewność opisywać w procentach, to chyba bym musiała powiedzieć, że na 1000 procent - mówi prokurator Spruś.
Sam oskarżony nigdy nie przyznał się do winy. Twierdzi, że jest niewinny, że kochał swoje dzieci oraz żonę i nigdy nie dopuściłby się morderstwa.
Zobacz też: Para "z piekła rodem" zabiła 12 kobiet. Ich szczątki zakopywali w swoim ogrodzie