Dramat po pożarze w domu dziecka w Lublinie. "Ciągle pytają, kiedy będą mogły wrócić"
Pożar w Domu Dziecka przy ul. Pogodnej w Lublinie wybuchł przed tygodniem. To placówka działająca w formule tzw. rodzinkowej. Oznacza to, że jest w niej wyodrębnionych kilka większych mieszkań, w których dzieci przebywają wspólnie z opiekunami - ciociami i wujkami. Spłonęło jedno z takich mieszkań. Przetrwała jedynie kuchnia, która znajdowała się piętro niżej.
Ogień został zaprószony przez jednego z wychowanków. 19-latek z orzeczeniem o niepełnosprawności prawdopodobnie rzucał na tapczan fragmentami podpalonego materiału. Na dziś nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, co nim kierowało i czy zdawał sobie sprawę z tego, do czego może dojść.
Chłopak jest pełnoletni, ale przedłużono mu pobyt w placówce, bo dalej się uczy. W tej chwili jest już w areszcie, został skreślony z listy wychowanków Pogodnego Domu. Lubelska prokuratura postawiła mu zarzut doprowadzenia do pożaru zagrażającego mieniu w wielkich rozmiarach. Odpowie również za narażenie czterech osób na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.
Pożar w domu dziecka. Ogromne straty
Straty w Pogodnym Domu są ogromne. Koszt remontu może wynieść nawet milion złotych, a to wstępne szacunki. - Jak przyjechałem do domu - wtedy, w dniu pożaru - pomyślałem, że do września uda nam się zrobić remont i dzieci wrócą po wakacjach do swoich mieszkań, ale dziś już wiem, że nie ma na to szans. Może za pół roku będzie to możliwe - liczy dyrektor placówki Paweł Frączek. Jak dodaje, remontem ma zająć się miasto, a to trwa - trzeba zrobić kosztorysy, przetarg, wyłonić wykonawcę. Procedur nie da się przyspieszyć.
- Szczęście w nieszczęściu, jeśli można tak powiedzieć, że nikomu nic się nie stało. W środku były cztery osoby, zdążyły uciec. Pozostałe dzieci są na wakacjach. Teraz dzwonią i pytają, co dalej - opowiada pan Krzysztof, jeden z wychowawców. Jak mówi, pytania dotyczą rzeczy osobistych dzieci, ich pluszaków, zdjęć czy innych pamiątek. Zastanawiają się, czy coś przetrwało.
Jedną z osób, które widziały pożar, była Julka. - Był bardzo duży, płomienie były wysokie. Straciłam swoją kolekcję muszli. Zbierałam je od kilku lat - opowiada. Na pytanie, czy chce do swojej rodziny wrócić, odpowiada: "Bardzo, jak najszybciej, nie mogę się już doczekać". Na razie dzieci zostały rozlokowane po innych rodzinkach. - W nocy dostałem też telefon od wychowanki, która akurat była w szpitalu. Pytała się, co z jej rzeczami, jak z pokojem. To jest ogromna trauma dla wszystkich - mówi Paweł Frączek.
W mieszkaniu, które spłonęło, mieszkał też Artem, nastolatek z Ukrainy, który trafił do Polski w obliczu wojny. Też bardzo przeżył pożar. Właśnie pojechał na kolonie, nad morze, razem z Julką. - Musieliśmy zrganizować ten wyjazd tak na szybko, by dzieci choć trochę odpoczęły i zapomniały o tym, co się wydarzyło - mówi dyrektor placówki.
- Ogrom strat jest na tyle duży, że nie ma tynków, nie ma podłóg, nie ma mebli, instalacja hydrauliczna, instalacja elektryczna - uległy stopieniu. Całe piętro, na którym mieszkały dzieci, nadaje się do generalnego remontu - tłumaczy dyrektor.
Pogodny Dom uruchomił popożarową zbiórkę , by jak najszybciej kupić m.in. meble, które trafią do mieszkania po remoncie i inne potrzebne dzieciom rzeczy, w tym takie, które były dla nich szczególnie ważne, np. buty dla młodego piłkarza czy sprzęt do słuchania muzyki.