[go: up one dir, main page]

Można się załamać. Kompromitacja Polski w Europie. 0-12

Łukasz Cegliński
Najlepsze polskie kluby koszykarskie w europejskich pucharach mają w tym sezonie bilans 0-12. A w ostatnich dziewięciu sezonach 40-169, co oznacza, że wygrywają ledwie co piąty mecz. Te bilanse są i wstydliwe, i pokazujące nasze miejsce w Europie. Z czego wynikają?

Nasze siatkarskie kluby odnoszą w Europie sukces za sukcesem – Grupa Azoty Zaksa Kędzierzyn-Koźle Ligę Mistrzów wygrywała trzy razy z rzędu, w 2023 roku mieliśmy nawet polski finał z Jastrzębskim Węglem. W minionym sezonie Asseco Resovia Rzeszów wygrała Puchar CEV, a Projekt Warszawa triumfował w Pucharze Challenge. Piłkarze ręczni z Kielc wygrali Ligę Mistrzów w 2016 roku, ostatnio dwukrotnie grali o zwycięstwo w finałach, a Orlen Wisła Płock też dwa razy awansowała do Final Four Pucharu EHF. I nawet kluby piłkarskie potrafią pozytywnie zaskoczyć – Legia Warszawa w sezonie 2016/17 grała w Lidze Mistrzów, rok temu wyszła z grupy Ligi Europy. Lech Poznań był w ćwierćfinale Ligi Konferencji Europy w sezonie 2022/23, a w obecnej edycji tych rozgrywek Legia i Jagiellonia Białystok wygrały po dwa spotkania.

Zobacz wideo PSG Stal Nysa przerwała serię porażek. Michał Gierżot ocenił zwycięski mecz z Treflem Gdańsk

Oczywiście, każda dyscyplina ma swoją specyfikę, ale o ile kibice siatkówki, piłki ręcznej czy futbolu mogą się emocjonować, a nawet ekscytować występami polskich klubów w Europie, tak koszykarscy tylko kręcą głową ze zrezygnowaniem. W poszukiwaniu sukcesów musimy zejść na niziny, do czwartej ligi, czyli Pucharu Europy FIBA, który w hierarchii europejskich rozgrywek jest za EuroLigą (18 zespołów), EuroPucharem (20) oraz Ligą Mistrzów (32). Tam, na samym dole, stać nas na sukcesy - Anwil Włocławek zdobył Puchar Europy FIBA w 2023 roku, dwa lata wcześniej w finale grała Stal Ostrów Wlkp., dwukrotnie do ćwierćfinału dotarła Legia Warszawa. W trwającym sezonie Anwil ma w nim bilans 3-1, a Spójnia Stargard 2-2.

Problem w tym, że powinniśmy mierzyć wyżej. Skoro reprezentację Polski stać na ósme miejsce w mistrzostwach świata oraz czwarte na EuroBaskecie, to chciałoby się, by kluby też sprawiały niespodzianki, wygrywały mecze, walczyły o awans z grupy. Udaje się to rywalom z Rumunii, Czech, Węgier, Bośni i Hercegowiny czy Portugalii, a nam nie. Na poziomie reprezentacji mecze z nimi wygrywamy, w rozgrywkach klubowych nie dotrzymujemy im kroku. Nie da się ukryć, że na dobrym europejskim poziomie jesteśmy chłopcami do bicia. Cieszymy się z każdego pojedynczego zwycięstwa w EuroPucharze i Lidze Mistrzów, przez ostatnie dziewięć sezonów mieliśmy ich 40 – tylko 40, biorąc pod uwagę, że polskie kluby rozegrały w nich 209 spotkań. Wygraliśmy ledwie 19,1 proc. spotkań, czyli co piąty mecz.

O tym, dlaczego tak się dzieje i z czego wynika słabość polskich klubów, pisaliśmy w Sport.pl już dwa lata temu. Od tamtego czasu statystyki się pogorszyły, a obecny sezon to – póki co - kolejny czarny rozdział tej historii. Mistrz Polski Trefl Sopot ma bilans 0-6 w EuroPucharze, a dwaj pozostali medaliści minionego sezonu, King Szczecin i Śląsk Wrocław, po 0-3 w Lidze Mistrzów. Dlaczego jest tak źle, jakie są tego przyczyny? Pytamy Marka Popiołka, byłego członka sztabu reprezentacji Polski, trenera kilku ekstraklasowych drużyn, obecnie eksperta Polsatu.

Łukasz Cegliński: Dlaczego polskie kluby są EuroPucharze i Lidze Mistrzów są chłopcami do bicia?

Marek Popiołek: Przyczyn jest kilka, ta najczęściej wspominana, ale nie do końca trafna, to różnice w wysokościach budżetów. W porównaniu do klubów z pięciu najlepszych europejskich lig, nasze drużyny stoją na straconej pozycji, luka budżetowa jest zbyt duża. Ale wszystkiego nie można tłumaczyć finansami, zwłaszcza, że rywalizujemy też – pośrednio lub bezpośrednio – z zespołami z lig nie tak silnych jak polska, z krajami, których reprezentacje są na niższym poziomie.

O zwycięstwo w Europie trudno nam także dlatego, że z sezonu na sezon mamy za dużą rotację w składach drużyn. Nie ma ciągłości, kontynuacji. Obecnie z naszych pucharowiczów najbardziej podoba mi się Trefl Sopot, nawet pomimo bilansu 0-6 w EuroPucharze. Dwóch albo nawet trzech zwycięstw byli naprawdę bardzo blisko, mają momenty, w których grają dobrą koszykówkę.

Mówisz o Treflu, który akurat przed tym sezonem postawił na kontynuację.

- No właśnie, dlatego najbardziej mi się podoba. Zostali Żan Tabak, Jakub Schenk, Jarosław Zyskowski, Mikołaj Witliński, Geoffrey Groselle, Aaron Best, Andy Van Vliet – trener i sześciu graczy z rotacji, którzy pełnią ważne role. Dlatego Trefl, choć gra w bardziej wymagających rozgrywkach, wygląda lepiej niż King Szczecin czy Śląsk Wrocław. Choć oczywiście test oka mówi, że w grze sopocian wciąż brakuje jakości i zawodników z bardzo wysokiej półki. Broni się transfer Tarika Phillipa, który występował już na poziomie EuroPucharu, ale poza pojedynczymi przypadkami polskie kluby nie są w stanie ściągać takich graczy. A na dodatek – tu wracamy do generalnego braku kontynuacji - polskim klubom trudno jest zatrzymać w składzie wyróżniających się graczy zagranicznych na kolejny sezon.

To są trudności związane z finansami, z relatywnie niższym budżetem niż kluby z Hiszpanii, Turcji, Niemiec, Francji czy czołowych ekip z Izraela, Litwy, Włoch. Ale w EuroPucharze czy Lidze Mistrzów grają i wygrywają także belgijska Ostenda, czeski Nymburk, węgierskie Szombathely, rumuńska Cluj-Napoca, bośniacka Igokea i nawet portugalskiej Benfice udało się niedawno wyjść z grupy w Lidze Mistrzów. To drużyny ze słabszych lig niż polska.

- Tak, to są zespoły, do których powinniśmy się odwoływać. Ostenda, z tego co wiem, nie ma większego budżetu na zawodników niż najmocniejsze polskie kluby. Natomiast tam jest stały plan, pomysł na zespół i kontynuacja.

Drużynę od kilkunastu lat prowadzi ten sam trener Dario Gjergja, klub ma doskonałą infrastrukturę, świetną organizację, podpisuje kontrakty dłuższe niż rok, pracuje z zawodnikami nad ich indywidualnym rozwojem, spokojnie czeka na efekty wspólnej pracy. Jasne, zdarzają się pomyłki transferowe, skauting nie zawsze da dobre owoce, ale generalnie praca nad wyszukiwaniem i sprowadzeniem koszykarzy jest bardziej kolektywna i zaawansowana niż u nas.

Inny przykład to Szombathely, gdzie zespół od kilku lat budowany jest w oparciu o najlepszych węgierskich zawodników, a dobrzy gracze zagraniczni pasują do trzonu i koncepcji trenera. I dzięki doświadczeniu zdobywanemu z roku na rok w pucharach, jest im coraz łatwiej grać i wygrywać.

To doświadczenie jest szalenie istotne, regularna gra w pucharach buduje jakość i markę klubu. Nam tego brakuje – od sześciu lat mamy sześciu różnych mistrzów, a w Lidze Mistrzów, która istnieje od dziewięciu sezonów, grało aż dziewięć różnych polskich klubów. Czterem udało się występować przez dwa sezony, żaden nie wystąpił choćby w trzech edycjach.

- Sytuacja jest taka, że mamy w Polsce bardzo ciekawą ligę, a nie mamy hegemona, któremu łatwiej byłoby regularnie budować się w Europie. Dotyczy to zresztą także innych dyscyplin – ostatnio słuchałem podkastu z jednym z trenerów piłkarskiego Rakowa Częstochowa, który mówił, że polskim klubom trudno grać w Europie, bo nie ma ciągłości. Nie ma nauki, wyciągania wniosków z błędów, budowy renomy klubu.

To jest problematyczne, choć w koszykówce dotyczy tylko Ligi Mistrzów, w której miejsce zależne jest od wyniku osiągniętego w rodzimej lidze. W EuroPucharze jest inaczej, obecność w nim zależy od kontraktu z organizatorem rozgrywek i przecież Śląsk grał w tych rozgrywkach przez trzy lata z rzędu, można było mówić o szansie na tę budowę ciągłości, renomy.

Wracając do Ligi Mistrzów, marzyło mi się, jako kibicowi polskich klubów, żeby King wyciągnął wnioski z poprzedniej edycji tych rozgrywek i lepiej rozpoczął obecny sezon. Niestety, nie udało się, jest bilans 0-3.

Wróćmy do tych przykładów klubów z lig słabszych niż polska – jakie są ich przewagi?

- Każdy przypadek można byłoby omówić oddzielnie, specyfiki ligi rumuńskiej, czeskiej czy portugalskiej są inne. Ostenda i Szombathely o których mówiliśmy, funkcjonują według podobnego modelu od lat i moim zdaniem na nich powinniśmy się wzorować. Cluj-Napoca? Liga rumuńska jest w Polsce trochę lekceważona, bo obserwuję ją z zainteresowaniem i wiem, jacy gracze do niej przychodzą. Do Cluj-Napoki trafiają koszykarze z nieco wyższej półki niż do Polski. Są tam też inne wewnętrzne przepisy dotyczące występów rodzimych graczy na parkiecie, ale w to się nie chcę zagłębiać, bo niedawno komentowałem mecz Żalgirisu Kowno, który mając tylko pięciu obcokrajowców w składzie, ograł Crvenę Zvezdę Belgrad i w EuroLidze ma bilans 5-1. To znakomity wynik, wydawałoby się, że niemożliwy, jeśli spojrzy się na skład zespołu.

Dlatego nie uważam, że zmiany, korekty przepisów o Polakach na parkiecie, których drużyny grające w Europie mogą mieć sześciu, uzdrowi naszą klubową koszykówkę w pucharach. Tak nie jest. W piersi musi się za to uderzyć środowisko trenerskie, ja też się w nie biję, które powinno skupić się na tym, jak rozwijać zawodników, także zagranicznych, jak pracować z nimi więcej indywidualnie, jak się szkolić.

Wróćmy jednak do Nymburka – ten zespół korzysta na tym, że jest hegemonem w lidze czeskiej i drobne potknięcia na arenie krajowej uchodzą im na sucho. Z pojedynczymi wyjątkami mistrzostwa zdobywają regularnie, mają możliwość naprawiania pomyłek skautingowych, mogą testować różne rozwiązania, budować jak najsilniejszy zespół na Europę.

Nymburk to przykład podobny do naszego Prokomu sprzed kilkunastu lat.

- Tak, chociaż trzeba zachować proporcje – Nymburk nigdy nie sięgnął takiego poziomu, na jakim był Prokom. Pod względem finansowym, sportowym, wynikowym. Do Prokomu trafiali gracze po NBA, którzy wciąż mieli wiele do zaoferowania i dotarli do najlepszej ósemki EuroLigi. Dziś ten wynik wydaje się dla nas nie do powtórzenia.

Nymburk dwa lata temu sensacyjnie stracił mistrzostwo Czech, wypadł z Ligi Mistrzów, przez rok grał w Pucharze Europy FIBA, ale teraz wrócił na swoje miejsce. Trafił z transferami, wygrał kwalifikacje do fazy grupowej i ma się w niej świetnie, wygrał wszystkie trzy mecze.

Benfica do Ligi Mistrzów też wchodziła poprzez kwalifikacje, a potrafiła wyjść z grupy – grali w niej m.in. Ivan Almeida czy Aaron Broussard, czyli gwiazda i czołowy mecz polskiej ligi.

Czyli z graczami, na których nas stać, wyszli z grupy w Lidze Mistrzów. A Kingowi, Legii, Anwilowi czy Stali się nie udawało, jako jedyny dokonał tego Stelmet Zielona Góra w sezonie 2017/18. Czego nam brakuje, skoro przykład Benfiki pokazuje, że nie chodzi tylko o finanse?

- Być może rozmawialibyśmy trochę inaczej, gdyby w zeszłym sezonie King wyszedł z grupy. A czego mu brakowało? Moim zdaniem niczego. Trochę lepszej gry i tylko tyle. Lepszych czwartych kwart w meczu z Dinamo Sassari u siebie i na wyjeździe w Ludwigsburgu.

Nie chciałbym, odnosząc się do pierwszego pytania tej rozmowy, żebyśmy siebie pozycjonowali jako chłopców do bicia. Zamiast tego dążyłbym do zadbania o trzy rzeczy: zachowania ciągłości składu i pracy, zgromadzenia odpowiednio dużego budżetu, by dodać do zespołu jedną lub dwie gwiazdy z poziomu, do którego aspirujemy oraz odpowiedniego przygotowania do rozgrywek. Bo w kontekście tego ostatniego zauważmy, że sezon w Polsce zaczyna się późno – Trefl i King najpierw zagrały w pucharach, a dopiero potem w lidze. Jedno potknięcie na start Ligi Mistrzów sprawia, że potem trudno nam się wygrzebać z dołu tabeli.

A zapytam trochę przewrotnie: może my mamy nierealne ambicje? Może EuroPuchar czy Liga Mistrzów to po prostu za wysokie progi dla polskich klubów?

- To ja odpowiem też trochę przewrotnie – z przyjemnością obserwuję występy polskich zespołów w Pucharze Europy FIBA. Anwil to trofeum niedawno wygrał, wcześniej Stal grała w finale, a Legia dwukrotnie w ćwierćfinale – ostatnio ze mną w roli trenera, kiedy raz – szkoda, że tylko raz – wygraliśmy z Surne Bilbao. Jasne, w Pucharze Europy FIBA są limity na kluby z poszczególnych krajów, mogą tam występować tylko dwa zespoły z jednego państwa. Ewentualnie trzy, jeśli "spadają" z kwalifikacji do BCL - jak na przykład Legia w zeszłym sezonie, która była obok Anwilu i Spójni trzecim polskim klubem w FEC. Ale nie tylko dlatego powinniśmy dążyć właśnie do Ligi Mistrzów i bardziej wymagającego EuroPucharu.

Musimy wyciągać wnioski i piąć się do góry. Wygrywając w nich możemy wykonać skok jakościowy, bo to ze względu na grę w Europie zyskuje się argumenty przy sprowadzaniu dobrych koszykarzy.

Jakub Wojczyński z "Przeglądu Sportowego" w tekście analizującym strukturę europejskich pucharów i udział w nich polskich klubów stawia tezę, że jesteśmy zawieszeni gdzieś pomiędzy – za słabi na mocnych i za mocni na słabych.

- Nie chcę się zgadzać z tą tezą – mam nadzieję i wierzę w to, że zaraz dojdziemy do sytuacji, w której będziemy mieli po jednym dobrym zespole na EuroPuchar i Ligę Mistrzów. Poza tym to wcale nie jest tak, że jesteśmy bezdyskusyjnie za mocni na słabych. Nie jesteśmy tak mocni w Pucharze Europy FIBA – gdyby tak było, to co roku mielibyśmy drużynę w finale tych rozgrywek, a tak nie jest. Zdarza się, że ogrywają nas tam zespoły z teoretycznie słabszych lig. W rozgrywkach występują też jednak bardzo mocne zespoły z takich lig jak turecka czy hiszpańska, które trudno nam pokonać. Najlepsze przykłady to chociażby ubiegłoroczne Bahcesehir Stambuł czy Surne Basket Bilbao.

Na koniec pytanie czysto sportowe – czego nam brakuje w Europie pod względem czysto koszykarskim? Jakie niedostatki w grze polskich klubów widzisz, gdy oglądasz ich mecze?

- Główna obserwacja: budujemy zbyt wąskie składy. W poprzednim sezonie graliśmy z Legią w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów i mierzyliśmy się z Obradoiro, średniakiem z Hiszpanii. To był zespół, który grał zupełnie w innym tempie, z zupełnie inną intensywnością niż my byliśmy w stanie. Oni przywieźli na turniej 13 czy 14 zawodników, którymi trener rotował dowolnie, bo wiedział, że kilku może zostawić poza składem. Nam kontuzja PJ'a Pipesa, którą odniósł w trakcie turnieju, bardzo ograniczyła rotację i pokrzyżowała plany na mecz z Hiszpanami. Pomimo niezłego w naszym wykonaniu spotkania, w czwartej kwarcie meczu opadliśmy z sił, nie wytrzymaliśmy intensywności spotkania i przegraliśmy.

I właśnie u nas nie stawia się na szerokość składu, na intensywność gry, która często w Europie nas dobija, szczególnie w czwartych kwartach. Nam się wydaje, że lepiej przeznaczyć kilka tysięcy dolarów więcej na gracza z danej pozycji, który zrobi potem różnicę w lidze polskiej. Bo to rywalizacja o mistrzostwo Polski jest priorytetem dla klubów. Mamy więc węższe składy i wystarczy kontuzja jednego gracza, by rotacja miała słabe punkty. Rywale te słabości wykorzystują, szczególnie w kluczowych fragmentach, kiedy oni utrzymują wysoką intensywność, a nas na to nie stać.

Więcej o: