W Pekinie wszystko było ogromne. Stadion narodowy - ogromny. Koszty ceremonii otwarcia - ogromne. Liczba wolontariuszy czających się za każdym rogiem - ogromna. Yao Ming, gwiazda reprezentacji Chin - ogromny. Ale w tym ogromie zgubiła się radość z igrzysk. To nie było święto sportu, to były oficjalne obchody ku czci sportu, w dodatku głównie chińskiego.
Dziennikarze, którzy igrzyska oglądają od lat, z melancholią wspominali, jak parki olimpijskie, gdzie znajduje się większość aren, zawsze tętniły życiem. Nie było momentu, w którym nic się nie działo, po imprezie sportowej przychodziła impreza kulturalna, a między nimi trwała zabawa kibiców i sportowców z całego świata.
Nie w Pekinie - w Olympic Green, które słońce zmieniało często w gigantycznego grilla, między Ptasim Gniazdem a kolorową i rozświetloną Wodną Kostką, ludzie tylko oddychali z ulgą, bo w końcu udało im się przedrzeć przez 10 kolejnych bramek, na których sprawdzano bilety, bagaże i to, czy aparat robi zdjęcia. Teraz czekała ich już tylko ogromna kolejka po dwa łyki wody.
W poszukiwaniu radości olimpijskiej można było naprawdę się zgubić. Nie pomagali Chińczycy, choć wielu z nich się starało, ale po ponad dwóch tygodniach trudno było się nie denerwować (a bardzo się starałem) na miejscowych kibiców. Idiotyczny sposób dystrybucji biletów (90 proc. dla Chińczyków) spowodował, że na trybunach było pusto albo zbierali się na nich ludzie nawet nie tyle niezainteresowani zawodami, ile niezainteresowani sportem w ogóle, których jedynym celem jest zorganizowanie się w meksykańską falę. I nawet zachęcanie przez organizatorów do gorącego dopingu i zachwycania się widowiskiem wychodziło nie najlepiej - czego symbolem niech będą wielkie napisy na ekranach: ''Wonderful!'', ''Great!'' i ''Amazing!'' po każdym punkcie, także po nieudanej zagrywce.
Tak ta radość przeciekała między palcami, zwłaszcza że nie dało się zapomnieć o tym, że z igrzyskami coś jest nie tak, że organizuje je reżim łamiący prawa człowieka i który te prawa łamał także w związku z samą imprezą. Z jednej strony mamy ludzi, którzy krzyczą, żeby nie mieszać polityki ze sportem, a z drugiej - innych odpowiadających, że na to już chyba trochę za późno, a wszyscy oni mają poczucie, że powinno być inaczej. Zresztą i organizatorzy nie dali zapomnieć o tym, że coś jest nie tak: 18 rodzajów różnych służb mundurowych na ulicach (tyle naliczyłem), ustawiczne kontrole, blokowanie dostępu do informacji, ograniczanie dostępu dziennikarzom, kibicom i sportowcom do wielu miejsc w przestrzeni zarówno wirtualnej, jak i rzeczywistej, często bezsensowna organizacja imprezy, co tłumaczono "względami bezpieczeństwa" - to wszystko robiło swoje.
W podsumowaniu pierwotnie chciałem napisać, że czuję się, jakby mi ktoś ukradł igrzyska, ale one chyba po prostu gdzieś się zapodziały.
Czytaj też
Polska mistrzem sportu bylejakiego
Największe grzechy polskiego sportu
Pijany polski sport - komentarz Sport.pl
Bohdan Pękacki, Pekin