We włoskim kurorcie Rimini doszło do zbrodni, której ofiarami padła para polskich wczasowiczów. Kobieta została zgwałcona, mężczyzna pobity. Sprawcami prawdopodobnie są imigranci. Reakcje – te w dobrej wierze i te nie do końca szczere – były do przewidzenia: od współczucia i przerażenia, przez gniew, aż po żądzę odwetu i wzywanie do zbiorowej odpowiedzialności. W całej palecie różnych komentarzy wybić się udało wiceministrowi sprawiedliwości, Patrykowi Jakiemu, który zasugerował, że dla sprawców takich przestępstw, „tych bydlaków”, przywróciłby karę śmierci i tortury.
Jeśli wiceminister chciał uzyskać rozgłos, był to strzał w dziesiątkę. Przez kolejne dni serwisy informacyjne, portale internetowe i gazety prześwietlały słowa ministra, na poważnie rozważając ich sens i angażując autorytety prawnicze do komentowania słów magistra politologii. Wszyscy zgodzili się, rzecz jasna, że o żadnym przywróceniu tortur i kary śmierci nie może być mowy – prawo na to nie pozwala, jesteśmy w Unii, nie ma sensu... Ja chciałbym postawić jednak nieco przewrotną tezę: Patryk Jaki wiedział, co mówi. A w Polsce niezgoda na tortury wcale nie jest tak powszechna, jak wydaje się tym, którzy słowa ministra jednogłośnie potępili.
Trochę ponad 10 lat temu Polska usłyszała o istnieniu ośrodka szkoleniowego w Starych Kiejkutach, a konkretnie o tym, że mogą być tam torturowani więźniowie CIA ujęci w ramach amerykańskiej „wojny z terroryzmem”. Co tam się działo, przypominałem w tekście opartym na raportach m.in. amerykańskiego Senatu, w tekście dla „Krytyki Politycznej”: pozbawianie snu przez blisko tydzień, „karmienie doodbytnicze” (co jest raczej eufemizmem na jeszcze gorzej brzmiące „wpychanie w odbyt różnych przedmiotów”) i groźby gwałtu (także na członkach rodziny), „udawane egzekucje” i podtapianie przez waterboarding. Polityczno-biurokratyczny język określał to „rozszerzonymi metodami przesłuchań”, które zostały zapisane w instrukcjach dla funkcjonariuszy CIA, i w pewnym sensie zalegalizowane.
Tak się złożyło, że mniej więcej w tamtym czasie, gdy sprawa tortur w ośrodku w Kiejkutach wyszła na światło dzienne, BBC postanowiło przebadać stosunek obywateli wybranych państw do tortur. Może cieszyć, że ponad połowa Polek i Polaków kategorycznie odrzuciła pomysł stosowania tortur przez państwo, ale ponad jedna czwarta stwierdziła, że „dziś rządom powinno się pozwolić na stosowanie tortur w pewnym zakresie”. Jedna czwarta dorosłych Polaków, którzy akceptują tortury, to miliony ludzi: sąsiedzi, rodzina, znajomi, miły pan w sklepie i znajoma, którą spotykamy na spacerze z psem.
To nie było jedyne takie badanie: „Newsweek” zapytał o tortury także w 2012 roku. Pytanie było tendencyjne i z tezą – „czy dopuszczasz stosowanie tortur wobec domniemanych terrorystów, jeśli takie działania stwarzają szansę na udaremnienie zamachów?” – ale pomimo to aż 40% procent respondentów stwierdziło, że „zdecydowanie” lub „raczej” popiera tortury. Mniejsze poparcie – porównywalne z badaniem BBC – przyniosło badanie CBOS o prawach człowieka z 2008 roku. Zapytani o „terrorystyczny” wyjątek w zakazie tortur Polacy w jednej piątej opowiedzieli się za tym, aby w wyjątkowych sytuacjach ludzi torturować. Siedem procent stwierdziło, że... tortury w ogóle powinny być dozwolone. Za warunkowymi torturami opowiada się więc między 27 a 40 procent Polaków – tylu, ilu poparcie trzeba zdobyć, aby wygrać w Polsce wybory.
W sprawie tortur i nieludzkiego traktowania możemy znaleźć przykłady bardziej aktualne. Rok temu relacjonowałem demonstracje pod wrocławskim komisariatem przy ul. Trzemeskiej, gdzie zmarł torturowany przy użyciu paralizatora Igor Stachowiak. Wtedy nie było jeszcze jasne, co się stało: wiadomo było, że mężczyzna zmarł na komisariacie, że zginęły nagrania z toalety, gdzie go przetrzymywano i że ciało nosi makabryczne ślady. Sprawa słusznie oburzała ludzi. Istniały podstawy do jak najgorszych przeczuć, że stało się coś niewyobrażalnego we współczesnym demokratycznym państwie, że funkcjonariusze w poczuciu bezkarności zamęczyli człowieka na śmierć.
Jednak nie wszyscy byli oburzeni. W komentarzach czytelników i czytelniczek we wrocławskich mediach, które śledziłem, można było przeczytać: że robactwo należy tępić, że nie warto patyczkować się z ludzkim śmieciem, że nikogo nie obchodzi śmierć jakiegoś ćpuna. To oczywiście anegdotyczny dowód – nie mamy informacji, jak powszechne były to postawy. Ale jednak ktoś te komentarze napisał, ktoś był gotów bez moralnych rozterek poprzeć, wręcz pochwalić torturowanie aresztowanego. Okazuje się, że stosowanie tortur może tak naprawdę budzić respekt dla „silnego państwa”, które „się nie patyczkuje”. A teraz przypomnijmy sobie wypowiedź Patryka Jakiego o „bydlakach”. Rymuje się.
Są też przykłady, gdy aprobata dla „niecodziennych” środków sięga najwyższych szczebli władzy. „Powiem rzecz radykalną, ale nie sądzę, żeby wobec takich indywiduów, takich kreatur, jak te przypadki, można zastosować termin człowiek. W związku z tym, nie sądzę, żeby obrona praw człowieka dotyczyła tego rodzaju zdarzeń” – mówił w 2008 roku premier Donald Tusk o sprawie mężczyzny z Siemiatycz podejrzanego o więzienie i wielokrotne gwałcenie córki. Był to czyn bez wątpienia odrażający, godny największego potępienia i najsurowszej przewidzianej prawem kary. Ale polskie prawo nie przewiduje ani odebrania komuś statusu człowieka, ani nie pozwala go wykastrować. Tymczasem o tym pierwszym premier powiedział, a o drugie zaapelował.
Jeżeli ktoś nie jest człowiekiem, nie chronią go prawa człowieka, więc można z nim zrobić wszystko. W takiej logice, tortury również są usprawiedliwione. Dlaczego nie zamknąć go w lochu, wypalić żelazem znaku hańby, wykastrować, wystawić na pośmiewisko. Jest w umyśle człowieka – nawet jeśli wypierana – pokusa, aby tak myśleć o sprawiedliwości. Pomysł chemicznej kastracji można zresztą porównać do prawodawstwa średniowiecznego czy antycznego: gdy za kradzież ucinano dłoń, a za bluźnierstwo język, aby skazanemu fizycznie odebrać możliwość popełnienia kolejnych zbrodni oraz go napiętnować. Czy się to komuś podoba, czy nie, współczesne prawo działa na innych zasadach. „Potwór z Siemiatycz” został skazany na 10 lat więzienia.
Wniosek z tego wszystkiego jest brutalny. W Polsce w przeszłości tortury już miały miejsce i milionom naszych współobywatelek i współobywateli one nie przeszkadzały, idea katowania domniemanych przestępców znajdowała swoich obrońców, a premier naszego kraju otwarcie mówił o pozbawianiu praw człowieka sprawców zbrodni.
Choć słowa wiceministra Patryka Jakiego o wprowadzeniu tortur i kary śmierci uważam za głupią zagrywkę i hucpiarskie odgrywanie szeryfa, mimo wszystko traktuję je śmiertelnie poważnie. Bo nie sądzę, że pomysł „kary śmierci i tortur dla bydlaków” to w Polsce margines życia publicznego. Przeciwnie, ta myśl jest zawsze obecna, popularna i mocno zakorzeniona. Czasem tylko potrzebuje swojego adwokata, aby wybrzmieć naprawdę głośno.
Jakub Dymek - kulturoznawca, dziennikarz i publicysta. Członek „Krytyki Politycznej”, stały współpracownik Dwutygodnik.com i nowojorskiego magazynu "Dissent". Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. Pracuje nad książką o powstaniu rewolucyjnej prawicy w ostatniej dekadzie.