[go: up one dir, main page]

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Buława
Tytuł Sen II
Podtytuł (z poematu Dolorez)
Pochodzenie Nowe poezye
Wydawca Księgarnia Seyfartha i Czajkowskiego
Data wyd. 1872
Druk Zakład nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tomik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Sen II.
(z poematu Dolorez).


Śniło mi się że było rano i szarawo —
Krwawiły się już chmury, jaskółek festony
Szczebiocząc szybowały to w lewo to w prawo
W koło mej baszty, na tle zorzy chmur czerwonéj —
Wtem puk! puk! zadzwoniły okna ołowiane —
Zrywam się, senny biegnę do okna zdziwiony,
To ty byłaś Dolorez!.. włos twój rozwichrzony
I w dół zapadły oczy — bardzo zapłakane —
Twa biała koszulinka którą wiatr szamotał
Zdała się łachmanem, oddech piersią miotał,
Jak falą spadającą — i twa postać biała
Była jak wtedy ... tylko, dwoje skrzydeł miała!
Nim krzyknąłem — już rękę mą chwyciłaś z dołu,
Przez otwarte okienko-śmy się całowali,
Przybiegłam tutaj — rzekłaś ... i odjęłaś czołu
Parę muszel perłowych i bladych korali...
I szepczesz: aż z nadmorskiej ojca mego chaty
W którą tłukły bałwany na skalistym brzegu
Gdyś spał, lub arfę stroił, a morze przed laty
Wtórowało twym strónom — ztamtąd idę w biegu.
Zadyszałam się bardzo... a! czy kto nie goni?...
Jak tu cicho w tej wdowiej, jaskółczej ustroni —

Tam — w mej chacie jak dawniej, tylko że się z skały
Bardziej już pochyliła w morze ściana biała,
Że gdy fale nad ranem hucząc przybywały,
Fala przez me okienko czasem zaglądała
I budziła spłakaną, na mojej pościeli —
Stary ojciec ociemniał — i zawsze koszyki
Wyplata, ale nigdy się nie rozweseli
I wsłuchuje się w burzę albo w mewy krzyki —
Odbiegłam ojca — on tam przeklina mnie może,
Lecz nie mogłam bez ciebie już żyć — kto mu łódkę
Wiosłować będzie teraz, gdy w wieczór na morze
Przy księżycu wypływa z sieciami, kto zwrótkę
Ulubioną przy cichej nuci mandolinie?..
Ach! on tam gorzko płacze po swojej dziewczynie
I wszystkie Sierry z dali ku morzu spędzone
Nad nim się tam litują, źródłami zwilżone —
Alem nie mogła — niech mnie tu kruki rozerwą
Bylem dalej nie żyła — jak w kołyskę, w łódkę
Kładłam mego Alonza, gdy przez chwilę krótkę
Zbudził się, to twej pieśni nuciłam mu zwrótkę,
Jedną memu ojcowi a drugą dziecięciu —
I obaj zasypiali — tylko o zaśnięciu
Mnie się tam nie marzyło... perły me ze łzami
Rzuciłam w morze, potem w miasto z koralami
Głupia, biegłam przedawać, za wiązankę drzewa
By rozpalić śród chaty, w zimie, gdy tam spiewa
Wicher pogrzebowemi burzy chorałami,
A Alonzo i ojciec drżą z zimna i głodu,
Gdy drzewo spopielało, śród rannego chłodu
Dziecku, listami temi, com miała od ciebie,

Com na sobie nosiła — i nad słońce w niebie
Kochałam... Jam paliła niemi — niemowlęciu
A łzy gasiły ogień — o biada dziecięciu,
Gasło mu słabe życie — krzyknęłam Madonna!
I opadła mych włosów cała chmura wonna,
A zbawiciel w ołtarzu na krzyżu zwieszony,
Już do kolan był włosy memi otulony...
Ale mu nie pomogła kosa ostrzyżona,
Umarło —  —
I rzuciłam z kamieniem u szyi
W noc miesięczną go w jasne, ciche, złote morze,
Wypłynęłam na środek łódką — i na zorze
Wieczorne w słup patrzyłam — niema połamałam
Ręce na piersi biednej — a jak pierścień żmii
Czułam na sercu kamień!... i nie zapłakałam!...
I za dzieckiem z kamieniem w morze mandolinę
Rzuciłam — już nie dotknę jej — czemuż nie zginę —
Ruszyłam ją — za dzieckiem szalona patrzałam,
I z strun perły po falach, tony posypałam
Rzuciłam — zatonęła —  — i nie zapłakałam!!
W końcu — wróciłam — sama!!!
Ojciec na palmowym
Liściu spał, coś ty jeszcze zebrał mu i złożył,
Księżyc srebrzył mu głowę — Ocean ułożył
Się do snu jak pies u nóg jego, u rybaka!...
I zdał się jak z kamienia — przy kamieniu owym
Spać, gdzie nad głębią tyle godzin my siadali,
Gadali — i milczeli — spiewali — płakali —
I stałam nad nim — ręce tylko załamałam
I odeszłam — wróciłam — i znowum odeszła —

I spojrzałam raz jeszcze na morze i przeszła
Tak chwila — z Oceanem moim się żegnałam
I z ojcem spiącym — i na tę morską latarnię
Gdzie lampę zapalałam wbiegłam...
Krzykłam: Marnie!
O za co marnie tak mi dajesz żyć o Boże!
I jeszcze pocałunek na wiatr i na morze
Rzuciłam — i ku wyspie popatrzyłam drżąca
Za skałami dzikiemi gasła twarz miesiąca,
Z daleka grzmiało niebo i błyskawic kilka
Mignęło — tak jak szczęścia w życiu ludzkiem chwilka,
Fale niebieskie jako złoto roztopione
Budziły się — i wiatry darły mgły zasłonę,
Krzyknęłam! że nad wieżą pobudzone mewy
Dzikim wiankiem pierzchnęły tam! od skały lewéj,
Ojciec spytał czy jestem — ja kastanietami
Ozwałam się — bo mówić nie mogłam — rękami
Siwą głowę objęłam mu — spytał ponuro
Gdzie Alonzo??.. spi! rzekłam, zawsze — i milczałam,
Wreszcie już się nie pytał — i wzdychał, był chmurą
Czarną jak noc — ja nad nim cichą łzą błyskałam —
Nocą uszłam — i w drodze wichrem, nie stawałam —
Aż kiedym basztę twoją o którejś powiadał
Ujrzała, w dzikich bluszczach, to tak zapłakałam
Jak mewa, kiedy majtek gniazdo jej wykradał...
Więc dla czego się dziwisz że oczy czerwone
Mam jak królik, ja tylko gałązkę zielonę

Chciałam urwać z tej baszty zkąd na zachód słońca
Ty codzień patrzysz — i z nią żyć sama — do końca!!!
Bądź zdrów!.. Może już ojciec obudził się stary,
Trza wracać — sieci suszyć — o! moje ofiary!..
Jakże ciężkie wy, jako dwa młyńskie kamienie
Ciągniecie mnie ku ziemi ... o! słońca promienie
Zeszły już ... jakże piękna ta kraina!...
Te trzy Sierry ... pod niemi lasy i dolina —
Bądź zdrów, palma nie taka piękna jak kalina!
I gdym jej usta zamknął pocałunkiem drżącym
A twarz jej oblał łzami szlochając jak dziecko,
Roześmiała się lutni jękiem konającym,
Uderzyła skrzydłami — i uszła zdradziecko...
Nikła w toniach błękitu jak łabędź — jak pszczoła,
A wkoło się rozlegał dzwonek od kościoła
I arfa z organami gdzieś w sferach spleciona
Grała hymn —  —  —
tu sen zniknął — i pieśń nieskończona.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.