Miasteczko słynie z najlepiej zachowanych w Polsce murów warownych i średniowiecznego układu ulic. Od innych uroczych miejsc w naszym kraju odróżnia się tym, że koneserami jego piękna są lokalne niebieskie ptaki, a nie turyści. Tych drugich trudno tu spotkać, więc tym łatwiej jest poczuć się swojsko i spędzać czas na melancholijnych spacerach po pięknych "plantach", które obsadzili platanami jeszcze Niemcy. Dodatkowym atutem Paczkowa jest jego położenie - w pobliżu Gór Złotych i doliny Nysy Kłodzkiej. A gdy uroki prowincji zaczynają blednąć, można stąd zawsze wybrać się do jakiejś metropolii, np. Pragi, do której autostopem zwykłem dojeżdżać w trzy godziny.
w pewien sposób wszystko, bo wszystko można tu znaleźć: góry i morze, Wschód i Zachód, zabytki i architektoniczne straszydła, rozległe połacie chamstwa i wyspy kultury, palące słońce i bezlitosną zimę. W Polsce skrajności skupiają się jak w soczewce, dlatego też nie widzę potrzeby latania na wyspy Bahama, wolę naszą egzotykę i jej nieprzewidywalność.
spod granicy irackiej do Polski autostopem - to była moja najdłuższa trasa przebyta w ten sposób. Do Spytkowic dojechałem kiedyś na gapę pociągiem towarowym z Krakowa, a do Mortęg koło Lubawy złapanym na stopa traktorem.
mam już na pewno za sobą, bo obecnie z racji swego zawodu we wszystkie względnie ciepłe miesiące staram się zarobić pieniądze na przetrwanie zimy. Ciepło wspominam wakacje, kiedy wraz z kolegą (mieliśmy po 17 lat) ruszyliśmy autostopem do Rumunii, która po obaleniu dyktatora Ceausescu miała w Polsce nienajlepszą sławę. Jako łapówki i dary wieźliśmy paczki czerwonych marlboro, które, jak się okazało, nie były potrzebne wobec niezwykłej gościnności Rumunów.
plecak, szczyptę optymizmu i mało pieniędzy. Dobre są małe plecaki, bo zmuszają do wewnętrznej dyscypliny. Poza tym w podróży ważne jest poczucie wolności, a nie uwiązania - najlepsze są takie wyprawy, kiedy jesteśmy gotowi spędzić noc gdziekolwiek i jakkolwiek, kiedy jesteśmy otwarci na to, co przynosi droga.
bliskimi, którzy po każdej przebytej podróży stają mi się jeszcze bliżsi.
Było ich dużo, ale ważny był ten pierwszy, kiedy jako pięcioletnie dziecko wybrałem się z rodzicami białą syreną 105p do Władysławowa. Z rodzinnej wsi jechaliśmy tam dwa dni, to były lata 80. i nikt się nigdzie nie spieszył. Zobaczyłem morze i zapragnąłem być piratem. Ogarnął mnie głód przestrzeni, którego nie zaspokoiłem po dziś dzień. Niestety, piractwem się nie zajmuję, bo zamiast żeglować, ojciec nauczył mnie jeździć na nartach.
Chciałbym kiedyś wrócić do socrealistycznego gmachu w centrum Kamieńca Podolskiego, gdzie kilka lat temu miałem szczęście zasmakować radzieckich jeszcze metod obsługi klienta. Pracownicy potraktowali naszą grupę jak bandę intruzów. Na osłodę pozostały nam piękne wnętrza z czasów Stalina, czerwone dywany i stiuki o tematyce chłoporobotniczej. Wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy grupą aparatczyków z komitetu centralnego wysłaną na prowincję i po wielkopańsku używaliśmy życia, nie bacząc na wrogie spojrzenia sprzątaczek.
Nie wiem, co zgotuje mi los, dlatego nie mówię "nigdy". Poza tym nie ma miejsc, do których nie chciałoby się wrócić - nawet najbardziej nieciekawe miasta i podrzędne bary przydrożne mają w sobie jakiś urok.
małego miasteczka w Sudetach, jadąc np. najpiękniejszą w Polsce trasą kolejową między Kłodzkiem a Wałbrzychem, którą okazjonalnie przemykają jeszcze pociągi osobowe, na ogół bez pasażerów.
Jest ich kilka: Pomorze Zachodnie, Polesie i Rybnicki Okręg Węglowy - mimo szczerych chęci nie udało mi się jeszcze tam trafić. Zawsze daję się towarzysko wmanewrować i trafiam w bardziej turystyczne rejony, jak Bieszczady czy Kotlina Kłodzka.