[go: up one dir, main page]

Greg Marinovich, legenda fotografii wojennej: "Ta praca to samozniszczenie" [ZDJĘCIA]

REKLAMA
- Zostanie reporterem wojennym było głupotą. Szybko zrozumiałem, że świata nie zmienimy. Gdy znajdziesz się w tym, wierzysz, że będzie inaczej. Ale nie jest - mówi Greg Marinovich, laureat Nagrody Pulitzera, współautor książki "Bractwo Bang Bang". To opowieść o fotografach kronikarzach krwawego końca apartheidu. - Kiedy przypominam sobie konkretne wydarzenia, czuję smutek. Teraz mogę przykładać do nich filozoficzną interpretację, ale to wciąż są gówniane sprawy, które wywołują gówniane uczucia
REKLAMA

Czterech fotoreporterów - Greg Marinovich, Joao Silva, Kevin Carter i Ken Oosterbroek - pokazało światu w latach 1990-1994 krwawą, okrutną wojnę w townshipach - czarnych dzielnicach nędzy, otaczających bogate białe osiedla miast RPA. Wojnę wywołaną przez walczących o utrzymanie władzy białych, dokonywaną rękami skłóconych ze sobą stronnictw politycznych czarnych.

REKLAMA

Fotoreporterzy dokumentowali przerażające akty przemocy, licząc na wstrząs i zakończenie konfliktu, często uciekali się do szaleńczej brawury, by zdobyć najlepsze ujęcia. To sprawiło, że prasa nadała im nazwę "Bractwo Bang Bang" - od strzelanin, których byli świadkami. Do pewnego momentu chłopców z "Bractwa Bang Bang" kule się nie imały. Aż w przeddzień pierwszych wolnych wyborów w RPA zginął Ken Oosterbroek, a Greg Marinovich został ranny. Trzy miesiące później Kevin Carter odebrał sobie życie. W 2011 r. Joao Silva stracił obie nogi w Afganistanie. Trzykrotnie jeszcze później ranny Marinovich wciąż fotografuje, ale na wojny już nie jeździ. Marinovich jest współautorem książki "Bractwo Bang Bang", wydanej właśnie po polsku przez wydawnictwo SQN, bogato ilustrowanej zdjęciami czterech fotoreporterów Bractwa. Zdjęcia [publikujemy je za zgodą wydawnictwa - red.], wielokrotnie nagradzane (w tym dwoma Nagrodami Pulitzera), rzuciły światło na tragiczną historię upadku apartheidu. Brutalność niektórych z nich budzi odrazę i rodzi pytanie, czy ich autorzy w pogoni za najlepszym ujęciem nie posunęli się za daleko.

Michał Gostkiewicz, Gazeta.pl, Łukasz Wojtusik, TOK FM: Kiedy czyta się scenę mordu na Lindsaye Tshabalali [członek plemienia Zulu, okrutnie zabity przez członków Afrykańskiego Kongresu Narodowego: obrzucony kamieniami, ugodzony nożem, podpalony żywcem i dobijany maczetą - red.], mordu, który pan sfotografował i dostał za to zdjęcie Nagrodę Pulitzera, myśli się: to musiało trwać 20-25 minut, a ten człowiek cały czas naciskał migawkę aparatu...

Greg Marinovich*: To trwało długo (Marinovich patrzy daleko przed siebie i ścisza głos). To trwało bardzo długo... Długo trwały też przerwy w tym całym zdarzeniu. Te, podczas których rozmawiałem z przywódcą ludzi mordujących Tshabalalę, widocznym na zdjęciach człowiekiem w białej koszuli. Te, podczas których próbowałem ich odwieść od zabijania. To trwało bardzo długo...

Napisał pan: bycie świadkiem takiego okrucieństwa pozostawia człowieka w depresji, takie przeżycia zabierają część nas samych, ginie część człowieczeństwa. Czy to w panu dalej siedzi, czy z czasem gdzieś znikło?

- To przeszłość. W moim życiu depresja nie jest obecna, nie żyję w smutku. Ten potencjał gdzieś tam jest, ale jestem bardziej odporny. Oczywiście, kiedy przypominam sobie konkretne wydarzenia i o nich myślę, czuję smutek. Mogę przykładać do nich bardziej filozoficzną interpretację. Ale to wciąż są gówniane sprawy, które wywołują gówniane uczucia.

Wtedy, w 1994 r., byliście przekonani, że by ten rozlew krwi się skończył, trzeba go pokazać z bliska, bez lukru.

- Dziś sądzę, że to było naiwne. Szybko zrozumiałem, że świata nie zmienimy. Ale z drugiej strony - czy pokazujesz pełny obraz tego świata? Pokazujesz skrawek. I myślę, że to jest OK! - robisz, co w twojej mocy. Czy to powstrzyma rozlew krwi? Myślę po latach, że straciliśmy młodość, pokazując uliczną wojnę i wojowników. Główny show był gdzie indziej. Targów dobijano za zamkniętymi drzwiami. Ludzie władzy wykorzystują ludzi bez władzy jako pionki, jak zawsze. Gdy znajdziesz się w tym ty, wierzysz, że będzie inaczej. Ale nie jest.

REKLAMA

Powiedział pan, że zostanie fotoreporterem wojennym było głupotą...

- No, dokładnie tak...

A w książce piszecie z Joao Silvą, że nie było żadnego "Bractwa Bang Bang", ekipy fotografów od krwi i trupów z townshipów.

- Bo to był wymysł prasy. "Bractwo Bang Bang" to żart.

Ale była przecież grupa ludzi, złączona więzami zawodowymi i czasem towarzyskimi. Coś połączyło czwórkę fotografów - kronikarzy krwawego upadku apartheidu.

- To miła interpretacja naszych relacji, ale nie do końca prawdziwa. Kena nie całkiem to dotyczy. Ken siedział w samych zdjęciach, w fotografii, pozyskiwaniu zdjęć do gazety. Dopiero niedługo przed śmiercią stał się, powiedzmy, bardziej "towarzyski". Tak naprawdę jedyny raz, kiedy cała nasza czwórka wyruszyła razem na zdjęcia, to było na dzień przed śmiercią Kena. Jedyny raz! Więc nazwa "Bractwo Bang Bang" jest... (Marinovich krzywi się wymownie).

A jednak książka ma taki tytuł.

- To nie był nasz tytuł. To decyzja wydawców. Ja i Joao zadbaliśmy o to, co w środku. Ale to świetny tytuł. Gdyby przeszła nasza propozycja, książka nie osiągnęłaby nawet połowy dotychczasowej sprzedaży.

REKLAMA

Nie było "Bractwa"? "Byliśmy elitą i byliśmy kompetentni". I nie pozwalaliście innym pracować z wami.

- Bo w tym biznesie jest dużo dupków. Mój włoski kolega fotograf, nie znając angielskiego odpowiednika słowa "sęp", nazwał ich "brudnymi ptakami" (śmiech). Przyjeżdża ci taki tuż przed wyborami w 1994 r. i liczy, że my, przemierzający od lat townshipy, doprowadzimy ich do czegoś ekstra. Bywało, że za naszym autem jechało dziesięć innych. A wtedy myślisz: "Ludzie, odpieprzcie się". Nie da się pracować z trzydziestoma ludźmi wokoło. Będziesz miał na swoich zdjęciach samych dziennikarzy.

W "Bractwie Bang Bang" jest zdanie, że właściwie wcale nie chcieliście z Joao Silvą tej książki pisać. Po co i dlaczego więc powstała?

- Napisano i powiedziano tyle gówna. Szczególnie o Kevinie [Carterze - red.]. Pomysł napisania książki zrodził się, kiedy ja byłem korespondentem w Izraelu, a Joao Silva w RPA, gdzie zaczynała działać Komisja Prawdy i Pojednania [ujawniająca zbrodnie apartheidu - red.]. Czuliśmy, że jesteśmy winni przyjacielowi uczciwe opisanie, jak żył i dlaczego umarł. Fotografia jest zwodnicza. Na większości zdjęć są czarni ludzie zabijający czarnych ludzi. Nie widać białej części tego wszystkiego.

Dla czytelnika spoiwem waszej czwórki będą wątpliwości związane z pracą: gdzie jest cienka czerwona linia między człowieczeństwem a wykonywaniem zawodu fotoreportera wojennego. "Bractwo Bang Bang" nie daje odpowiedzi...

- Bo jej nie ma. Mamy pytania. Nie mamy odpowiedzi.

Gdy policja otworzyła ogień (16.08.2012 r.) do strajkujących górników z kopalni platyny Marikana, zginęły 34 osoby. Za winnych uznano z początku... samych górników. A pan odkrył, że 14 z nich policja zastrzeliła z bliska, jak na egzekucji.

- Nie jestem reporterem śledczym. To przypadek, po prostu tam potem pojechałem. Mamy wolne media, nie można ukryć masakry. Ale jak widać, można ją zaciemnić.

REKLAMA

Pański stan ducha przed wyjazdem na wojnę serbsko-chorwacką w 1993 r. opisał pan w "Bractwie Bang Bang" tak: "Poprosiłbym o wysłanie gdziekolwiek, jeśli tam zabijali się ludzie". I jeszcze: "Lubiłem wojnę". W przypadku górników z Marikany skoncentrował się pan nie na śmierci, przemocy, ale na tym, co za nią stało.

- Nigdy nie zamierzałem być fotoreporterem wojennym. Zostałem nim przez przypadek. Ale jak już się zacznie, to się kręci: rozwija się kariera, zarabiasz pieniądze, zdobywasz przyjaciół, jesteś po prostu zajęty. A potem powoli, jak kropla wody po kropli - kap, kap, kap - docierało do mnie: "Stop! To nie jest to, co chcę robić, to nie czyni mnie szczęśliwym". I w końcu, 12 lat temu, przestałem. 20 lat temu, kiedy zaczynałem być fotografem, sam pan widział, jak to wyglądało: pogoń, pogoń, pogoń. Teraz chcę zrozumieć, lubię długie formy.

Autor polskiego tłumaczenia "Bractwa Bang Bang", polski reporter wojenny Wojciech Jagielski, napisał, że kiedy był świadkiem wojen czy rewolucji, miał poczucie bycia w najważniejszym miejscu na świecie i nie dopuszczał myśli, że może się tego wyrzec...

- Czujesz, że jesteś w miejscu, gdzie dzieje się historia, to jest ekscytujące, a twoje ego jest mile łechtane. Jest zapotrzebowanie na to, co robisz. Każdy człowiek pragnie mieć poczucie, że robi coś ważnego. Tyle że rzadko widzisz wydarzenie, z którego raport czy zdjęcie naprawdę coś zmieni. Jakbyś patrzył na świat przez szparę w kurtynie. Czy nasza praca była ważna? Czy coś byłoby inne, gdyby mnie tam wtedy nie było? Światu by to różnicy nie zrobiło.

Upadek apartheidu dokonywał się niejako za rogiem pana domu. To miało znaczenie?

- Moi rodzice pochodzili z byłej Jugosławii, mówię po serbsko-chorwacku. To dało mi przewagę nad innymi zagranicznymi dziennikarzami w czasie wojny serbsko-chorwackiej: mogłem się więcej dowiedzieć i więcej zrozumieć. Ale na Bałkanach byłem obcy. W RPA byłem zaangażowany, to dotyczyło "moich" ludzi, moich rodaków.

Pana rodaków? W latach 90. wielu ludzi w RPA zapytałoby: Co ten gość pieprzy, przecież jest biały?!

- Oczywiście. Ale to zależy od tego, jak się postrzega człowieka. W Afryce zwraca się większą uwagę na ludzkiego ducha niż na kolor skóry. Jak już ludzie mnie poznają, wiedzą, że nie czuję pokrewieństwa z ludźmi dlatego, że są Chorwatami, ale dlatego, że mają podobne wartości.

REKLAMA

Żeby zrobić dobre zdjęcia, nieraz żył pan, spał i jadł w fatalnych warunkach, narażał życie. A teraz mamy Facebooka, Twittera, Flickra... Dzieciak strzeli telefonem zdjęcie, wrzuci na Twittera za darmo...

- Fantastycznie. Nie czuję się zmuszony, żeby robić to sam.

Ale on odbiera panu chleb... Panu i wielu fotoreporterom, którzy próbują pracować w tym zawodzie.

- Ciężko zarobić na życie jako fotograf. Ja zdywersyfikowałem moje źródła zarobku. Większości osób w mediach obchodzi tylko zawartość, ten "content". Większość ludzi nie wie, kto zrobił zdjęcie i czy np. zachęcił bohatera do zrobienia czegoś. Ja przez 30 lat pracy nie sfałszowałem ani jednego zdjęcia. Nigdy. Gdybym to zrobił, już dawno by mnie złapali. Jeśli ktoś wciąż potrzebuje jakości i zawodowej uczciwości - to w porządku. Ale takich zleceń jest coraz mniej.

Laureat Pulitzera za fotografię nie prosi chyba innych o zlecenia, to raczej inni proszą, żeby zrobił pan zdjęcia...

- Ha ha, tak dobrze nie ma. Jak dostanę zlecenie raz na dwa miesiące, to jest super! Gdybym żył z fotografii, to bym zbankrutował.

- To co pan poradzi "młodym fotografom, próbującym robić karierę w zawodzie"...?

- Znajdźcie sobie normalną robotę. A fotografujcie z miłości, nie dla pieniędzy. Słuchajcie, przecież niektórzy z nich znajdą pracę jako dziennikarze. Ale to praca samozniszczenie. Samemu się nią niszczysz.

REKLAMA

*Greg Marinovich - były fotoreporter wojenny, w latach 1990-1994 członek ochrzczonej przez prasę mianem "Bractwo Bang Bang" nieformalnej grupy fotografów dokumentujących rozruchy w slumsach miast RPA, towarzyszące upadkowi apartheidu. Fotografował konflikty na całym świecie, m.in. w byłej Jugosławii, Czeczenii, Rwandzie, Kongo, Indiach i Rosji. Pracował m.in. dla "Associated Press", "Sygmy", "Time'a", "Newsweeka", "The New York Times", "The Washington Post", "Wall Street Journal". Dwukrotnie był w jury World Press Photo. Laureat Nagrody Pulitzera w 1991 r. za zdjęcie zwolenników Afrykańskiego Kongresu Narodowego mordujących mężczyznę uznanego za szpiega oraz wielu innych nagród. 12 lat temu zakończył karierę fotoreportera wojennego. Obecnie jest fotografem freelancerem, autorem filmów dokumentalnych i wydawcą w południowoafrykańskim piśmie "Daily Maverick".

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

TOK FM PREMIUM

REKLAMA
REKLAMA