Symboliczna wydaje się zwłaszcza ostatnia bramkowa akcja. Christian Eriksen, który kilkanaście miesięcy temu zasłabł podczas Euro, a później słuchał kolejnych diagnoz, że może w ogóle nie wrócić do gry w piłkę, a przynajmniej - z aparatem regulującym pracę jego serca - nie będzie mógł występować w każdej lidze, podał do Markusa Rashforda, który nieco ponad rok temu zmarnował rzut karny w finale mistrzostw i w następnych dniach był rasistowsko opluwany w swoim kraju, co całkowicie go przygniotło. Anglik strzelił drugiego gola w niezwykle prestiżowym meczu, trzeciego w tym sezonie, dzięki czemu już niemal wyrównał wynik z całego poprzedniego sezonu.
Spotkania Manchesteru United z Arsenalem w ostatnich latach aż tak nie elektryzowały. Losy mistrzostwa Anglii rozstrzygały się gdzie indziej. Piękną grę i charyzmatycznych trenerów też łatwiej było znaleźć na innych stadionach. Ale w tym sezonie znów czuło się gorączkę tego starcia. Arsenal stawił się na Old Trafford jako świetnie grający lider, który nie stracił choćby punktu, a Manchester po dwóch porażkach na początku wygrał trzy mecze z rzędu i znów czuł dumę. I znów zaczął sobie obiecywać więcej: bo Erik ten Hag wygląda na lidera, bo ma doinwestowaną kadrę, bo transfery wydają się trafione w punkt, a Anthony, kupiony za 100 mln euro ledwie kilka dni temu, już w debiucie rozstawiał po kątach i otworzył wynik strzałem, po którym Cristiano Ronaldo bił mu brawo na stojąco.
Portugalczyk to zresztą jeden z kilku bohaterów drugiego planu. Wpuszczony z ławki rezerwowych, sprawił wrażenie nie tylko pogodzonego z pozostaniem w Manchesterze i oglądaniem Ligi Mistrzów w telewizji, ale wręcz spragnionego gry i większej liczby minut. Nie strzelił gola ani przy żadnym nie asystował, jednak po jego wejściu w Manchester wstąpiła nowa energia, która pozwoliła błyskawicznie odpowiedzieć dwoma trafieniami na wyrównującego gola Bukayo Saki.
W tym meczu czuło się zapach odrodzenia. Z kolan wstają bowiem nie tylko dwa wielkie kluby, ale też poszczególni piłkarze: przede wszystkim Eriksen, który już w poprzednim sezonie, w barwach Brentfordu, pokazywał, że mimo kilku miesięcy bez gry w piłkę, wciąż jest znakomitym piłkarzem, a jego gole i asysty zapewniły beniaminkowi pewne utrzymanie, choć gdy wiosną do niego dołączał, był tuż nad strefą spadkową. Ale teraz Duńczyk błyszczy na wielkiej scenie. Już po kilku tygodniach ma kolosalny wpływ na grę Manchesteru - napędza akcje, szuka kluczowych podań, stwarza sytuacje, asystuje. Wydaje się być w jeszcze lepszej formie niż przed wypadkiem na Euro.
Kibiców Manchesteru United równie mocno cieszy powrót do formy Markusa Rashforda. Ich wychowanek miał fatalny poprzedni sezon, co wielu ekspertów tłumaczyło załamaniem po przegranym finale mistrzostw Europy. Rashford nie wykorzystał wtedy rzutu karnego i był na gigantyczną skalę obrażany i rasistowsko atakowany - przede wszystkim w internecie, ale nie tylko. Słabo grał Manchester, kolejni trenerzy nie do końca wiedzieli, na jakiej pozycji powinni go wystawiać - zawodził bowiem i na skrzydle, i jako napastnik. Minął rok, zmienił się trener, zmienia się też gra Manchesteru, a Rashford prezentuje się coraz lepiej. Strzelił gola Liverpoolowi, przeciwko Leicester asystował, a w meczu z Arsenalem połączył jedno z drugim i z boiska schodził z dwoma golami i asystą. Kibice żegnali go owacją na stojąco.
Kto spodziewał się, że wraz z przyjściem holenderskiego trenera Manchester United zacznie napawać się posiadaniem piłki i będzie chciał za wszelką cenę dominować nad rywalami, mógł być zaskoczony. Na Old Trafford przez większość meczu to Arsenal atakował pozycyjnie i częściej utrzymywał się przy piłce. Ale był podatny na kontrataki. Ten Hag buduje zespół w oparciu o największe zalety swoich piłkarzy, a nie własne przekonania. Korzysta więc z dynamiki ofensywnych zawodników - Jadona Sancho, Anthony’ego i Rashforda, którym piłkę dostarczają tak świetni rozgrywający, jak Bruno Fernandes i Eriksen. Ufa Raphaelowi Varane’owi, który coraz częściej gra na poziomie z Realu Madryt. Bardziej niż w przereklamowane zgranie i aklimatyzację, służącą często za wymówkę po niemrawych pierwszych meczach, wierzy w jakość nowych piłkarzy, więc Anthony’ego wystawił w pierwszym składzie już kilka dni po transferze i niemal od początku sezonu konsekwentnie stawia na Lisandro Martineza oraz Tyrella Malacię.
I choć zawodnicy kupieni latem prezentują się coraz lepiej, to przed Manchesterem jeszcze długa droga do faktycznego odbudowania. Trudno zapomnieć o porażkach z Brightonem i Brentfordem na początku sezonu, a i w przyszłość - z meczami Ligi Europy w środku tygodnia, można spoglądać niepewnie. Pokonanie Liverpoolu i Arsenalu należy traktować jako sygnały, że odbudowa giganta zmierza w dobrą stronę. Tylko i aż.