Trener Cuca ruszył biegiem, żeby wyściskać piłkarzy. Pod rozpiętą bluzą wreszcie było widać całą Matkę Boską. W tym sezonie nad Cucą czuwa Matka Boska Trzykroć Przedziwna, z białej koszulki którą podarowała mu żona.
Trener ostatnio zakłada tę koszulkę na każdy mecz Copa Libertadores. I kolejny raz zrobi to 30 stycznia: w finale na Maracanie. - Wszyscy się spodziewali, że zobaczą tam River Plate z Boca Juniors, a przyjedziemy my i Palmeiras. My, z naszymi problemami, długami. To jest wielki triumf brazylijskiej piłki - mówił Cuca.
Brazylijski finał Copa Libertadores, najważniejszych rozgrywek Ameryki Południowej, zdarzy się dopiero po raz trzeci w 80-letniej historii rozgrywek. A Santos znalazł się tam wbrew wszelkim oczekiwaniom: klub legendarny, ale podupadły, zadłużony, zalegający z pensjami piłkarzom i trenerowi, ukarany przez FIFA zakazem transferowym na półtora roku, osłabiony ciągnącymi się przez ostatnie lata sporami w zarządzie, ośmieszony niedawnym zatrudnieniem skazanego we Włoszech za gwałt Robinho. Ale w Copa Libertadores idzie od awansu do awansu. Nadspodziewanie łatwo rozbił ostatniej nocy Boca Juniors 3:0, po remisie 0:0 w pierwszym meczu. Najładniejszego gola meczu, na 2:0, strzelił Wenezuelczyk Yeferson Soteldo, czyli gwiazda Santosu, której niespłacony transfer był przyczyną zakazu transferowego.
W poprzedniej rundzie przeciw Gremio Santos też nie był faworytem, ale jego zasadzki na przeciwnika i kontrataki zadziałały znakomicie. Klub zwany Peixe, ryba, nagle znów się zmienił w rekina. W lidze brazylijskiej jest nisko, w środku tabeli, ale w pucharze pokazuje to co najlepsze. W finale Copa Libertadores, Ligi Mistrzów zachodniej półkuli, zbiedniały Santos spotka się z gospodarnym Palmeiras, brazylijskim wzorem robienia biznesu piłkarskiego. I byłym klubem Cuki, choć akurat w brazylijskiej elicie co drugi klub jest byłym klubem Cuki.
Przesądny trener, który - jak Adam Nawałka - nie pozwala cofać klubowego autobusu, a ze szczęśliwymi częściami garderoby nie rozstaje się miesiącami, pracował w 11 z 20 klubów obecnej brazylijskiej pierwszej ligi. W niektórych po dwa razy, a w Santosie już trzeci raz. W sierpniu zastąpił awaryjnie Portugalczyka Jesualdo Ferreirę, który przychodził z wielkimi nadziejami, a nie wypełnił nawet rocznego kontraktu.
Cuca to żywy, 47-letni pomnik brazylijskiej myśli szkoleniowej: niecierpliwej i przesądnej. Ma w CV więcej poprowadzonych klubów niż lat kariery, w żadnym nie pracował dłużej niż 2 lata z okładem. Ale ma sukcesy. Gdy prowadził Palmeiras w 2016, szczęśliwe bordowe spodnie wkładał na każdy mecz - klubowy sklepik wprowadził w końcu ten model spodni do sprzedaży, tylu kibiców o nie pytało - a piłkarzom rozdawał święte obrazki z Matką Boską z Aparecidy, czyli brazylijskiej Jasnej Góry.
Zdobył wtedy mistrzostwo - w składzie miał m.in. Gabriela Jesusa - i tytuł najlepszego trenera ligi. To nie koniec listy talizmanów: koszulka z Matką Boską, w której Cuca zdobywał Copa Libertadores 2013 jako trener Atletico Mineiro, jest dziś eksponatem w klubowym muzeum klubu z Belo Horizonte.
Na ławce Atletico siadał wtedy Cuca w koszulce z Matką Boską, a na boisku szalał Ronaldinho, w ostatnim roku, w którym traktował futbol poważnie. Pojechali z Atletico Mineiro na klubowe mistrzostwa świata jako reprezentanci Ameryki Południowej i najedli się wstydu, odpadli w półfinale z Raja Casablanca i to marokańscy mistrzowie zagrali w finale z Bayernem.
Teraz Cuca ma szansę na rewanż: w klubowych mistrzostwach świata, zaplanowanych na luty w Katarze, znów największą atrakcją będzie król Europy Bayern. A wolne miejsce zostało już tylko dla uczestnika z Ameryki Południowej. Mistrzowie klubowi pozostałych kontynentów są już znani, tylko Ameryka Południowa odrabia w Copa Libertadores zaległości z 2020. Koronawirus bardzo mocno ją doświadczył. Brazylijski futbol stanął na długo.
Kluby były podzielone, czy należy wracać do gry. W samym Santosie było w pewnym momencie 11 zakażeń w klubowej kadrze, a trener Cuca trafił w listopadzie do szpitala na ponad tydzień. Trener jest sercowcem i były naprawdę poważne obawy o jego zdrowie.
Teraz Cuca wraca do finału Libertadores, po ośmiu latach przerwy. A Santos po dziesięciu. Ale tytuł z 2011 nie był wielkim zaskoczeniem. Santos to był wtedy klub Neymara i Ganso, dziś zapomnianego pomocnika, któremu nie wyszło w Europie, ale w 2011 razem z Neymarem wyczyniali cuda. Na bokach obrony biegali Danilo i Alex Sandro, dziś w Juventusie, na ławce był Felipe Anderson, który potem spędzi kilka sezonów w Lazio (dziś jest w Porto, wypożyczony z West Ham). Tamten Santos miał złote pokolenie, i duże nadzieje na nawiązanie do czasów Pelego, gdy był najlepszym brazylijskim towarem eksportowym. Dwukrotnym zdobywcą Copa Libertadores w latach 60. Klubem, który był wtedy tak wielki i rozchwytywany na świecie, że sam sobie wybierał rozgrywki, w których będzie atrakcją, i np. trzy razy w ogóle nie stawał do Copa Libertadores, żeby się nie pałętać po niebezpiecznych stadionach kontynentu.
Obecny Santos jest na łasce wierzycieli, z długami sięgającymi 800 mln reali (ponad pół miliarda złotych). Zmarnował biznesowe szanse sprzed dekady, bo świat transferów w Brazylii to kraina piranii: gdy już każdy pośrednik i udziałowiec nażre się przy dużym transferze, dla klubu zostają ochłapy. A nieuczciwi działacze klubowi przez lata się na to godzili, dla prywatnych korzyści. Niecałe dwa miesiące temu socios Santosu wreszcie usunęli ze stanowiska, w drugim podejściu, skłóconego ze wszystkimi prezesa Jose Carlosa Peresa. Władzę w klubie i tak od dawna sprawował skonfliktowany z Peresem Andre Rollo. Z zawodu policjant, a jednak to właśnie on naraził klub na śmieszność, zatrudniając oskarżonego Robinho. Gdy niedługo później wyciekły nagrania potwierdzające udział piłkarza w gwałcie, Santos pod presją sponsorów anulował kontrakt.
Od stycznia jest w Santosie nowy prezes, Andre Rueda, matematyk z wykształcenia - Mój Santos krwawi. Środowisko piłkarskie jest sprostytuowane, skorumpowane. Każdy wykorzystuje sytuację, by zarobić, a na końcu to klub płaci rachunek - mówił obejmując władzę. Wcześniej Rueda musiał dać Santosowi pożyczkę z własnej kieszeni na spłacenie transferu Klebera Reisa z Hambuergera SV sprzed kilku lat. Gdyby nie ta pożyczka, kara od FIFA za transfer Soteldo mogła jeszcze zostać zaostrzona.
Być może pod rządami Ruedy wróci normalność. Bo ona by wystarczyła, żeby taki klub jak Santos, wciąż zdolny do szkolenia talentów, za które chętni płacą dziesiątki milionów euro (17-letni wówczas Rodrygo odchodził w 2019 z Santosu do Realu za 45 mln euro), idący do finału Libertadores z grupą wychowanków, funkcjonował stabilnie. A tak zadłużony Santos musi się umizgiwać do władz, by podały pomocną dłoń. A władze lubią Santos, dla kontrowersyjnego prezydenta Jaira Bolsonaro finał Libertadores to będzie dzień triumfu. To Bolsonaro ponaglał, by brazylijski futbol jak najszybciej wznowił rozgrywki podczas pandemii.
Bolsonaro jest kibicem Palmeiras. Ale lubi też pokazywać się przy meczach Santosu, w koszulce z 10, jak Pele. Spędza wakacje, letnie i zimowe, w pobliskiej Guarujy, gdzie ma też swoją willę Pele. W Guarujy zaczynał 2021, skacząc z łodzi do oceanu w koszulce Santosu z 10, i płynąc do brzegu, gdzie na niego czekał wiwatujący tłum. A tłum krzyczał "Mito, mito!", jak kiedyś do Pelego.
Santos to było miasto opozycji i strajków, jak polskie Trójmiasto. A dziś klaszcze dla Bolsonaro, chwalącego rządy wojskowych.
Kuriozalne? Ale wyborcy z Santosu kochają Bolsonaro, ma tu wielkie poparcie. Co jest ciekawą woltą, biorąc pod uwagę sentyment Bolsonaro do wojska, do puczu z 1964 roku, po którym nastała w Brazylii dyktatura, do ludzi, którzy torturowali opozycję. Bo Santos, największy port Ameryki Południowej, to było wtedy miasto opozycji, miasto społecznych niepokojów i protestów. Rozpolitykowane, strajkujące. O Santosie Pelego mówi się, że potrafił zatrzymać na kilka dni, na czas meczu pokazowego, wojnę domową w Nigerii. Ale rzadko się mówi, że fali robotniczych strajków w mieście Santos Pelego zatrzymać nie umiał. Przypomniała o tym przed rewanżem z Boca "La Nacion". A rządzący Brazylią bali się tych protestów jak peerelowska władza stoczniowców z Wybrzeża. Po puczu z 1964 wrogowie władzy byli torturowani na statku zacumowanym niedaleko brzegów Santosu. A gdy w 1968 Santos wybrał sobie pierwszego czarnoskórego burmistrza, władze nie dopuściła go do urzędu i odebrała miastu prawo do bezpośrednich wyborów burmistrza aż do 1984. A teraz Bolsonaro jest tu idolem. Jest też polisą bezpieczeństwa dla klubu Santos, obiecał Orlando Rollo, że coś wymyśli, żeby ziemia pod ośrodkiem treningowym przeszła na własność klubu.
Zanim Bolsonaro wskoczył do oceanu w koszulce Pelego, grał 28 grudnia na stadionie Santosu w meczu charytatywnym, organizowanym corocznie przez byłego piłkarza Santosu - Narciso. Złośliwi puszczają teraz oko: to na pewno nie przypadek, że dwa gole przesądzające o awansie Santosu do finału wpadły do tej samej bramki, do której strzelił sam prezydent piłkarz Bolsonaro. Złośliwi, bo prezydent po strzeleniu gola o mało sam nie wpadł do bramki, potykając się o własne nogi.