Dwaj siatkarze i ponad 10 tysięcy kilometrów, które pokonają autostopem, by pomóc 13-letniemu choremu Kacprowi. Przed nimi daleka podróż, dzięki której mogą spełnić nie tylko swoje marzenia o odkryciu egzotycznych krajów, ale również zapewnić potrzebującemu pasjonatowi sportu lepszą przyszłość.
Patryk Strzeżek: - Po siatkarskim sezonie zazwyczaj nie mam za dużo do roboty, więc poświęcam wolny czas na podróże. Tak było przed rokiem, kiedy wyjechałem praktycznie na całe dwa miesiące, i tak będzie w tym roku.
- Tak, dokładnie tak jest. Większość moich znajomych w Polsce nie ma zbyt wiele czasu, ponieważ normalnie pracują, więc przerwę między sezonami spędzałem sam. Nie było to zbyt atrakcyjne, stąd mój pomysł na nieco inny sposób wykorzystania wakacji. W egzotycznych krajach mogę zwiedzić miejsca, o których marzyłem, poznać nowych ludzi, a przy okazji od tego roku pomóc również innym.
- Nie ma żadnego misternie ułożonego planu. W tamtym roku moim planem były bilety lotnicze, które w jakiś sposób mnie ograniczały, a cała reszta to spontaniczne decyzje. Nie planowaliśmy tego, gdzie będziemy spać, ile będziemy jechać i jak dużo czasu spędzimy w jednym konkretnym miejscu. W poprzednie wakacje jedynym założeniem było dotarcie do Indonezji, a konkretnie na Sumatrę, by tam zobaczyć orangutany w ich naturalnym środowisku. Następnie wokół tego zbudowałem całą podróż, lecz nie trzymałem się jasno wytyczonych tras czy dat. Niespodzianki były z góry wpisane w tę podróż.
- Chyba największą była trudność w znalezieniu noclegu. Czasami lądowaliśmy w nocy w wiosce, małym miasteczku, na lotnisku i nie mieliśmy co z sobą zrobić. Okazjonalnie ktoś nas do siebie zapraszał i dawał łóżko do spania... Pamiętam, jak raz utknęliśmy na lotnisku, ponieważ nie mieliśmy biletów wylotowych. Zatrzymali nas w biurze imigracyjnym i jeden z celników sam z siebie zaoferował nam nocleg, z czego bez zastanowienia skorzystaliśmy. Zawiózł nas do małego domku i tam spaliśmy.
Przez to, że przydarzyła nam się ta przygoda, miała miejsce również kolejna. Złapaliśmy „stopa” u kierowcy, który nie mówił nic w języku angielskim. Podaliśmy mu nazwę miejscowości, do której chcieliśmy dotrzeć, on dał nam swoją wizytówkę z narysowanym samochodem, więc uznaliśmy, że z zawodu jest mechanikiem i byliśmy pewni, że zawiezie nas tam, gdzie chcemy. Jechaliśmy strasznie długo i według moich obliczeń już jakiś czas wcześniej minęliśmy miejscowość, do której chcieliśmy się dostać, co potwierdził GPS. Kazaliśmy się zatrzymać naszemu kierowcy i oznajmiliśmy mu, że dalej nie chcemy z nim podróżować, i że ma nas wysadzić. On co prawda chciał nas dowieźć do punktu docelowego, ale okazało się, że był właścicielem nielegalnej taksówki i zażądał od nas za to pieniędzy. Nie chciał nas puścić, a wylądowaliśmy na Sumatrze w małej wiosce pośrodku niczego...
- No tak, ale byłem tam sam z dwiema dziewczynami, więc moja siła rażenia była stosunkowo niewielka! Poza tym to była mała wioska, biały człowiek był w niej raczej atrakcją niż normalnością, więc nie mieliśmy zbyt dużej możliwości manewru. Skończyło się na tym, że przyjechała policja, która również nic nie zrobiła, bo nie potrafiła mówić po angielsku. Zostawili nas tam samych z taksówkarzem. W końcu pomógł nam facet, który akurat przejeżdżał obok. Wytłumaczył nam wszystko i zaoferował rozwiązanie – nakazał wsiąść do swojego samochodu, powiedział, że jedziemy do sąsiedniego miasta na policję, i że taksówkarz ma podążać za nami. Chodziło mu o to, by uśpić jego czujność i zgubić naszego kierowcę. Udało nam się.
Żeby było śmieszniej, później zabrał nas do swojego domu i przedstawił się jako największy farmer na Sumatrze. Był to bardzo bogaty człowiek. Z własnej woli zawoził nas wszędzie, gdzie potrzebowaliśmy i pokazał miasto. Ta znajomość okazała się wyjątkowa, bo kiedy już się rozstaliśmy, pisał do nas i pytał, czy nadal żyjemy. Do tej pory mam z nim kontakt.
W tym roku pierwszym celem moim i Mateusza Przybyły jest podróż. Chcemy spełnić nasze marzenia o poznaniu nowych krajów, ale jednocześnie, dobrze się bawiąc, komuś pomóc. Sprawy formalne odnośnie do pomocy Kacprowi musiały zostać załatwione przed wylotem. Dopięliśmy już wszystko prawnie i cała reszta to nadal będzie „freestyle” – zamierzamy improwizować na miejscu.
Mamy ustalony początek i koniec trasy, i choć wyznaczyliśmy sobie tak zwane „checkpointy”, to ustaliliśmy je wyłącznie dlatego, że po drodze bardzo trudno będzie nam je ominąć. Z Polski jak najszybciej chcemy się dostać do Stambułu i nie zamierzamy zatrzymywać się nigdzie po drodze. Dopiero od tego momentu rozpoczniemy prawdziwą wyprawę – będziemy zwiedzać miasta i patrzeć, co ciekawego można w danym miejscu zrobić. Później południem lub północą Turcji dotrzemy do Teheranu w Iranie. Tam chcemy wejść na czynny i wysoki wulkan – mieści się on 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. To będzie wymagało rozłożenia w czasie, ponieważ jego wysokość na pewno zrobi swoje i wspinaczka nie będzie krótka. Następnie przeprawimy się do Omanu lub do Emiratów Arabskich.
- Mamy nadzieję, że Arabowie okażą się tak gościnni, jak bogaty farmer z Sumatry! W tym momencie pojawi się pierwszy i największy problem w tej podróży. Pierwotnie całą trasę chcieliśmy pokonać lądem, ale znalazł się na niej Pakistan, w którym sytuacja polityczna jest, jaka jest. Da się tam wjechać, ale ciężko jest to formalnie zorganizować, a poza tym jest tam niebezpiecznie, więc narażalibyśmy nie tylko siebie, ale i ludzi, którzy musieliby nas eskortować w konwoju. Zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i chcemy złapać jachtostop, który będzie płynął w kierunku Bombaju. Ludzie podróżują tak na co dzień, więc mam nadzieję, że i nam się uda.
- Nie boimy się o swoje bezpieczeństwo. Mam koleżankę z Iranu, która może nam pomóc na miejscu, więc jest to jakieś zabezpieczenie. Niewiele wiemy choćby o Teheranie, ale z tego, co słyszałem od ludzi, którzy tam byli, nijak ma się to do europejskiej opinii o tym miejscu.
- Lubię – właśnie dlatego chcę na własne oczy przekonać się, jakie są kraje arabskie, a nie kierować się stereotypami lub opiniami innych.
- Zaznaczyliśmy, że pragniemy pomóc komuś z dysfunkcją ruchową, ponieważ chcieliśmy postawić na kontrast – my jesteśmy silnymi sportowcami, którzy dojadą autostopem do Indii, a niektórzy niestety nie mogą sobie na to pozwolić, dlatego trzeba pomóc im spełniać inne marzenia. Dostaliśmy listę z wymienionymi dziećmi i ich schorzeniami, i choć sam wybór był trudny, to w pewnym momencie był dla nas oczywisty. 13-letni Kacper jest sportowcem – przygotowuje się do zawodów pchnięcia kulą dla niepełnosprawnych. To nas połączyło.
- Pierwszym naszym celem jest zebranie pieniędzy na wózek inwalidzki. Potrzeb jest jednak więcej. Należy dostosować dom do tego, by chłopiec był bardziej samodzielny. Jeśli będzie taka szansa, to chcieliśmy kupić mu rower dla niepełnosprawnych, bo bardzo chciałby jeździć na takim, który można napędzać rękoma. Poza tym dodajemy do tego koszta rehabilitacji... Im więcej zbierzemy, tym bardziej pomożemy. Jeżeli robię coś, to robię to na maksa, a kiedy mogę pomóc, to tym bardziej mnie to cieszy. Myślę, że każdy powinien od czasu do czasu zrobić coś dla innych, bo wtedy codzienność byłaby o wiele przyjemniejsza.
- Jak tylko dostaniemy wizy – obstawiamy początek maja. Jesteśmy od razu gotowi do wyjazdu.
- Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasz pomysł jest bardziej szalony niż normalny, ale tacy po prostu jesteśmy. Już to, co zrobiłem w zeszłym roku było dla niektórych wariactwem, ponieważ pojechałem do Azji z dwoma osobami, których kompletnie nie znałem. Odpowiadałem wtedy, że jeśli nie będą mi one pasować, to zawsze mogę się odłączyć i poszukać nowego towarzystwa. Tak też było. Poznałem ludzi na Filipinach, zaprosili mnie do siebie, więc pojechałem z nimi na inną wyspę. Później spotkałem się z dziewczynami na lotnisku i mimo że był to drugi koniec świata, to nie mieliśmy większych problemów z odnalezieniem siebie i dalszą wspólną podróżą.
Tym razem indyjska wyprawa to jedna wielka niewiadoma, ale podchodzę do niej bardzo optymistycznie. Choć zawsze mogę się rozczarować, to wierzę, że skoro ktoś to już zrobił przede mną, to ja również mogę to zrealizować. Jadę w dalekie kraje i odkrywam je po swojemu. Nikt mi nie pokazuje, na co mam patrzeć – sam wybieram to, co chcę widzieć.
- Na to pytanie chyba nie da się odpowiedzieć. Mogę zdradzić, że po poprzedniej nauczyłem się doceniać to, co mam. Kiedy luksusem jest ciepła woda, to zaczyna się zupełnie inaczej patrzeć na świat. Pierwsza noc w czystej pościeli po powrocie do Polski była wtedy dla mnie czymś wyjątkowym! Później chciałem wyjść z domu. I tu pojawił się problem, ponieważ otworzyłem szafę i musiałem zastanowić się, co na siebie założyć. Przez dwa miesiące żyłem w świecie, gdzie alternatywą było wyłącznie to, co w bagażu było po prostu czystsze. W ogóle nie myślałem wtedy o wyglądzie. Doceniłem wszystko, co tutaj mam, bo w Azji widziałem biedę, której w Polsce nie można doświadczyć. To dało mi odpowiednia perspektywę, bo zobaczyłem, jak wielkie możliwości mamy w naszym kraju.