"Jak sobie pomyślę, że płacimy za 'globalne ocieplenie' i popatrzę za okno, to mnie trafia szlag" - pisał niespełna dekadę temu Andrzej Duda, gdy w kwietniu zrobiło się zimno. Od tego czasu prezydent, zdaje się, zmienił poglądy na temat zmiany klimatu.
Pracujesz w mediach? Wejdź w poradnik >>Jak pisać o klimacie?, a po lekturze >>wypełnij ankietę.
I choć zdarzają się wyjątki, to negowanie zmian klimatu, mówienie, że "globalne ocieplenie to ściema", staje się marginalnym poglądem. Zdecydowana większość ludzi w Polsce zauważa, że klimat się zmienia, i jest tym zaniepokojona.
Jednak pojawia się nowa forma denializmu klimatycznego - "opóźniacze". Wydawnictwo Uniwersytetu Cambridge opublikowało artykuł naukowy, którego autorzy opisali "narracje opóźniania", opóźniania działań w sprawie zmian klimatu. Można się na nie natknąć w wypowiedziach polityków, przedsiębiorstw czy w mediach. Nie są to niestworzone teorie spiskowe, ale często argumenty brzmiące logicznie - choć mające na celu manipulację. Dlatego przyjrzyjmy się bliżej tym narracjom, a także temu, jak odpowiadać na takie argumenty.
Jak napisali naukowcy, stosowane przez "opóźniaczy" sposoby mówienia o klimacie nie negują, że mamy globalne ocieplenie, ale starają się usprawiedliwić brak lub niedostateczne działania. To, co zostało naukowo określone jako "narracje opóźniania", to argumenty, które często słyszymy w dyskusjach: "Dlaczego Polska ma obniżać emisje, jeśli reszta świata tego nie robi"; "Odpowiadamy tylko za ułamek emisji gazów cieplarnianych"; "Ropa i gaz są nam potrzebne do transformacji"; "Przejście na OZE sprawi, że będziemy płacić wysokie rachunki".
Te zdania i argumenty nie zawsze są fałszywe czy całkowicie fałszywe. Jednak często stoi za nimi nie rzeczywista troska np. o uboższą część społeczeństwa, a próba znalezienia wymówek do dalszego przeciągania działań ws. klimatu.
Autorzy artykułu podzielili te sposoby argumentowania na cztery kategorie.
Być może jednym z najczęściej pojawiających się w mediach - ale nie tylko - argumentów mogących prowadzić do opóźniania jest skupienie się na odpowiedzialności jednostek. Może chodzić np. o mówienie o tym, że to każda osoba jest odpowiedzialna za emisje z jazdy samochodem - bez kontekstu tego, że takie, a nie inne polityki (czy działania koncernów) pozbawiają ludzi realnego wyboru między samochodem a innymi środkami transportu. Gigant naftowy BP zachęcał w jednej z kampanii do "wyliczenia swojego śladu węglowego". Takie postawienie sprawy może odsuwać od koncernu odpowiedzialność za emisje wynikające z wydobycia/zużycia ropy, z których czerpią zyski. Nie znaczy to, że indywidualne działania nie są ważne. Jednak niektórzy mogą stosować ten argument w złej wierze, by zmniejszyć presję na zmiany na poziomie krajów czy firm.
W tej kategorii znalazła się inna częsta narracja - tzw. whataboutism, czyli odwoływanie się do argumentu "a co z...?". Nieraz można usłyszeć: "A co w sprawie klimatu robią Niemcy/Chińczycy/Amerykanie?", "UE odpowiada tylko za kilka procent emisji CO2" itp. Może to dotyczyć także gałęzi przemysłu, np. "lotnictwo to tylko ok. 3 proc. emisji". Z tymi argumentami jest kilka problemów. Po pierwsze, obecne emisje nie są równe historycznym - teraz Europa odpowiada za mniej CO2 niż Chiny, jednak w ciągu ostatnich 200 lat wyemitowaliśmy dwutlenku węgla znacznie więcej. Po drugie, jeśli wszystko da się rozbić na mniejsze części - jedna elektrownia węglowa nie emituje dużo w skali całego świata, ale problemem nie jest jedna konkretna jednostka, tylko wszystkie razem wzięte. Wreszcie takie dane nie mówią całej prawdy. Lotnictwo rzeczywiście odpowiada za ok. 3 proc. wszystkich emisji, ale ogromna większość ludzi na świecie nigdy nie lata samolotami. Jeśli ktoś lata regularnie, to odpowiada za więcej emisji CO2, niż mieszkańcy niektórych państw produkują przez całe życie.
Te argumenty odwołują się do obawy o tym, że "inni chcą nas wykorzystać": "My poniesiemy koszty transformacji, a inni tego nie zrobią". Takie obawy nie muszą być zupełnie nieuzasadnione. Jednak, jak pisali naukowcy, często stawiają nierealistyczne kryteria - np. "nie obniżymy emisji, dopóki wszyscy inni tego nie zrobią". Ale jeśli wszyscy będą tak mówić, okaże się to błędnym kołem. Pomijane są też potencjalne korzyści ze współpracy w transformacji.
Argumenty podważające działanie na rzecz zatrzymania zmian klimatu padają nie tylko ze strony prezesów koncernów paliwowych, ale czasem także... aktywistów klimatycznych. Przykładem może być "doomizm", czyli wieszczenie nieuchronnej apokalipsy. To jedna z narracji sklasyfikowana jak "poddawanie się".
To te wszystkie wypowiedzi o tym, że na zatrzymanie zmiany klimatu "jest już za późno", że trzeba skupić się na przystosowaniu do niej, a nie ograniczaniu emisji. Choć kryzys klimatyczny jest poważny, a prognozy na przyszłość ponure, to nauka mówi, że wciąż mamy szansę zatrzymać zmiany klimatu. Co więcej, choć każdy ułamek stopnia ciepła więcej stanowi poważniejsze zagrożenie, to nie ma na horyzoncie pułapu, powyżej którego walka traci sens. Jeśli nie uda się zatrzymać ocieplenia na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza, to nie należy się poddawać, tylko walczyć o maksimum 1,6 stopnia lub max 1,7.
Podobnie do wywieszania białej flagi nawiązuje argument, że zmiana jest niemożliwa. Na przykład mówienie o tym, że społeczeństwa nigdy nie zgodzą się na koniecznie zmiany. Wyzwania dotyczące podejścia społeczeństw do transformacji energetycznej i innych koniecznych kroków to realne wyzwanie - wystarczy przyjrzeć się niektórych reakcjom na plany odejścia od silników spalinowych czy ograniczenia spożycia mięsa. Jednak takie narracje nie biorą pod uwagę innych przykładów radykalnych zmian społecznych ani nie szukają rozwiązań konkretnych problemów i przeszkód.
Narracje "opóźniaczy" często skupiają się głównie lub wyłącznie na negatywnych aspektach działań na rzecz klimatu.
Może to być (także fałszywa) troska o sprawiedliwość społeczną. To mówienie przede wszystkim o tym, że transformacja będzie niosła koszty, a ludzie zapłacą wyższe rachunki za energię (częsty argument np. polityków Solidarnej Polski), że ucierpi gospodarka albo ktoś straci pracę. Podobnie jak w innych przypadkach te argumenty odwołują się do pewnych realnych zagrożeń. Jednak "opóźniacze" pomijają możliwe rozwiązania tych problemów, pomijają korzyści. Mówią np. o tym, ile będą kosztować inwestycje w odnawialne źródła energii - ale już nie o tym, że utrzymanie systemu opartego na węglu też niesie koszty, nie tylko w pieniądzach, ale też skutkach dla klimatu. Pomijają też rozwiązania takie jak sprawiedliwa transformacja czy powstawanie nowych miejsc pracy. Nie zwracają też uwagi na to, że zatrzymanie globalnego ocieplenia także jest kluczowe z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej - bo najbardziej narażeni będą ci, którzy już teraz znajdują się w najgorszej sytuacji.
W podobny sposób mogą pojawiać się odwołania do dobrobytu - mówienie o tym, że odejście od paliw kopalnych pogorszy jakość życia czy wręcz "wpędzi miliony ludzi w ubóstwo". Czasem łączy się to ze stawianiem chochoła - grożeniem, że "aktywiści klimatyczni chcą odejścia od paliw z dnia na dzień", co "pozbawi ludzi prądu". Tymczasem plany transformacji nie zakładają zatrzymania gospodarki i wyłączania elektrowni bez żadnej alternatywy, lecz przechodzenie z jednych źródeł energii na inne.
Wreszcie jedną z narracji "opóźniaczy" jest dążenie do łagodnych zmian - podczas gdy nauka mówi jasno, że zatrzymanie zmiany klimatu na umiarkowanie bezpiecznym poziomie wymaga głębokiej i szybkiej transformacji. Promowanie "nieefektywnych rozwiązań" odciąga uwagę od realnych i rzeczywiście korzystnych działań, o czym piszą eksperci.
To na przykład nadmierny optymizm technologiczny. Przejawia się w przekonywaniu, że nie musimy teraz działać w sprawie klimatu, bo za 20 czy 30 lat wynajdziemy rozwiązania, o których teraz nie mamy pojęcia, a wysiłek nie jest potrzebny. Jednak już teraz mamy konkretne działające rozwiązania (jak czysta energia) - a stawianie przyszłości planety na czymś, co może powstanie w przyszłości, a może nie, to ryzykowny zakład. Czasem "opóźniacze" skupiają się na jednej technologii jak pochłanianie dwutlenku węgla czy energia z fuzji jądrowej.
Firmy paliwowe chętnie promują także stopniowe odchodzenie od sprzedawanych przez nich produktów, reklamując np. "czystsze" paliwa, albo gaz kopalny jako "paliwo przejściowe". Ale nauka pokazuje, że nowe inwestycje w ropę czy gaz są nie do pogodzenia z celem zatrzymania ocieplenia na poziomie 1,5 stopnia.
Z ust polityków czy przedsiębiorców często słyszymy dużo słów, a mało konkretów. Polscy politycy nieraz chwalą się tym, jak bardzo zmniejszyliśmy poziom emisji gazów cieplarnianych w porównaniu do 1989 roku - pomijając, że to w dużej mierze kwestia transformacji ustrojowej i końca ciężkiego przemysłu z PRL, a w ostatnich latach emisje nie spadają. Polska Grupa Energetyczna promuje się jako "lider zielonej zmiany", ale planuje spalać węgiel brunatny w elektrowni Turów do połowy lat 40., a instalacji fotowoltaicznych ma mniej niż jedna z sieci supermarketów.
"Opóźniacze" stosują też argumentację opierającą się na "samych marchewkach, bez kijów". Na przykład, że można promować podróżowanie koleją, ale nie opodatkowywać lotów; dofinansowywać pompy ciepła, ale nie zakazywać pieców na węgiel. Tymczasem takie "kije" także mogą być efektownymi sposobami osiągania celów klimatycznych.
Skuteczność tych narracji opóźniaczy może być duża dzięki temu, że opiera się na realnych obawach i lękach, a nie na teoriach spisowych denialistów klimatycznych. Jednak - jak piszą naukowcy - stają się one argumentami opóźniającymi walkę ze zmianami klimatu, gdy są wykorzystywanie do manipulacji, w złej wierze zniechęcając do działania. Odpowiedzialne komunikowanie na temat zmian klimatu nie może ukrywać problemów, ale powinno pokazywać je rzetelnie, z uwzględnieniem rozwiązań - a także ostrzegać ludzi przed możliwymi manipulacjami i dezinformacją.