Za chwilę wylądują samoloty, a klimatyzowane samochody zabiorą ludzi pod krawatem do klimatyzowanych hoteli. Od niedzieli przywódcy, negocjatorzy i uczestnicy z całego świata zaczną w egipskim Szarm el-Szejk rozmowy w ramach ONZ-owskiego szczytu klimatycznego COP27.
Już sam widok może budzić wątpliwości: negocjacje o największym globalnym kryzysie będą przebiegać w otoczeniu palm, plaż i luksusowych hoteli. W tym samym czasie na drugim końcu Morza Czerwonego miliony mieszkańców tzw. Rogu Afryki codziennie mierzy się z groźbą głodu. Głodu, do którego przyczynia się globalne ocieplenie.
Nietrudno o cynizm wobec kolejnego szczytu klimatycznego, biorąc pod uwagę, że rok od ostatniego takiego spotkania (w Wielkiej Brytanii) przyniósł (z pewnymi wyjątkami) marny postęp w walce z globalnym ociepleniem, mimo wielkich słów i obietnic. Brutalnie ujął to Lee White, minister ds. środowiska Gabonu. Jego zdaniem - choć "to straszliwa" myśl - nic nie zmieni się w podejściu do kryzysu klimatycznego dopóty, dopóki więcej ludzi nie zacznie ginąć w bogatych krajach z powodu zmian klimatu. Podkreślił, że nawet z rekordowymi falami upałów i suszą w Europie, USA czy Japonii, pożarami i powodziami, sytuacja dalej "nie jest dostatecznie zła", by kraje rozwinięte podjęły wystarczające działania.
Pytania o sens szczytów klimatycznych padają coraz częściej. Już w ubiegłym roku część obserwatorów i aktywistów mówiła, że szczyty nie są adekwatne do skali i pilności kryzysu. Aktywistka klimatyczna Greta Thunberg nie wybiera się nawet na COP27 do Egiptu. Działacze z całego świata domagają się, by na szczytach nie dawano tak ważnej roli brudnym biznesom, na czele z firmami naftowymi, których produkty są przyczyną całego kryzysu. Pomimo już prawie 30 lat takich szczytów, w tym przełomowego porozumienia w Paryżu w 2015 roku, wciąż jesteśmy na drodze do katastrofalnych poziomów ocieplenia klimatu - progresem jest to, że jeszcze przed Porozumieniem paryskim ścieżka była nie tyle katastrofalna, ile apokaliptyczna.
Wszystkie doroczne szczyty COP - ten w Egipcie to 27. odsłona - są częścią globalnego procesu na podstawie ONZ-owskiej konwencji ws. zmian klimatu. Podobnie jak sama ONZ, czy Unia Europejska, konferencja klimatyczna nie jest niezależnym od nikogo "rządem światowym", który ma moc rozkazywania rządom i państwom.
Cały proces jest tak silny - lub tak słaby - jak jego uczestnicy. A uczestniczą w nim praktycznie wszystkie państwa świata, decyzje zaś podejmowane są tylko i wyłącznie za zgodą każdego z nich. To kraje, które mają różne, często sprzeczne interesy. Porozumienie i decyzje szczytu wymagają zgodny USA i Chin, Rosji i Ukrainy, Izraela i Iranu. Jednak zmiany klimatu to globalny problem i wymaga globalnej współpracy - dlatego szczyty, choć dalekie od ideału, są ważne. A teraz tak samo ważne - lub jeszcze ważniejsze - jest to, co z ich ustaleniami robi każdy kraj.
Na szczytach klimatycznych padają zazwyczaj obietnice i plany, ale to w gestii poszczególnych państw leży ich realizacja. Choć w ramach ONZ-owskiej konwencji mają pojawiać się coraz bardziej ambitne plany, to niektóre z obecnych wcale nie są w pełni wdrażane - i to musi być teraz kluczowym elementem walki o klimat. Obcinanie i redukowane emisji tu i teraz. Mniej węgla, ropy i gazu z każdym kolejnym rokiem, szczególnie w krajach rozwiniętych.
Jednak to tylko jeden z elementów. Rozmowy klimatyczne dotyczą też przygotowania się na skutki zmian klimatu (adaptacja) i pieniędzy na wszystkie działania z tym związane. Właśnie pieniądze będą jednym z głównych tematów tegorocznego szczytu. I kolejnym powodem, dla którego COP27 ma znaczenie, jest platforma, jaką daje wszystkim - także małym, rozwijającym się państwom - do wspólnych negocjacji. W sile i znaczeniu na globalnej scenie jest przepaść między Stanami Zjednoczonymi czy Niemcami a Gabonem, czy wyspiarskim Vanuatu - ale na szczycie klimatycznym każdy kraj ma taki sam głos. I nie jest to tylko głos symboliczny. Podczas szczytu w Paryżu to właśnie małe kraje wyspiarskie odegrały kluczową rolę we wpisaniu do porozumienia celu zatrzymania ocieplenia na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza. Wcześniej wydawało się to zbyt ambitne, teraz jest najważniejszym celem polityki klimatycznej.
COP27 odbywa się na kontynencie afrykańskim i m.in. dlatego przewiduje się, że kraje Afryki - i inne państwa rozwijające się - położą duży nacisk na kwestie finansowania ze strony bogatych krajów. Już lata temu bogate państwa zobowiązały się przekazywać 100 miliardów dolarów na działania klimatyczne krajów uboższych. Mimo obietnic cel nie został zrealizowany - obecny poziom finansowania jest znacznie poniżej pułapu 100 mld, do tego w dużej mierze to pożyczki.
Teraz kraje globalnego południa, które silniej doświadczają skutków zmian klimatu, mówią o pieniądzach za tzw. szkody i straty. Bogatsze kraje w dużo większym stopniu odpowiadają za globalne ocieplenie, dlatego ci, który cierpią z jego powodu, będą domagać się odszkodowań za szkody wyrządzane przez powodzie czy huragany.
To tylko niektóre elementy rozmów i negocjacji, jakie będą odbywać się w Egipcie. Trudno przewidzieć, jaki będzie wynik szczytu COP27. Ubiegłoroczny szczyt przyniósł duży postęp, a jednocześnie wciąż wynik był niewystarczający. W tym roku może być jeszcze mniej optymistycznie - szczególnie biorąc pod uwagę kontekst rosnących podziałów na świecie - skutków rosyjskiej agresji na Ukrainę, kryzysu finansowego i energetycznego, napięcia między USA a Chinami.
Problemem szczytu jest też to, że sprostanie oczekiwaniom jest w tej chwili praktycznie niemożliwe. Dziennikarze liczą na głośne wydarzenia, pakty, ustalenia, które przebiją się w mediach. Miliony ludzi zaniepokojonych czy dotkniętych skutkami zmian klimatu chce, by wreszcie coś się zmieniło. Tymczasem szczyt i cały ONZ-owski proces nie jest zaprojektowany w taki sposób, by co roku możliwy był przełom. Przełomem było porozumienie Paryskie z 2015 roku, które wyznacza jasne, choć ogólne cele. Na kolejnych szczytach stworzono mu przepisy wdrażające, a w nadchodzących latach będzie czas na ocenę postępu. To, co teraz jest kluczowe, to to, co państwa, rządy i biznes zrobią, by te cele przełożyć na rzeczywistość.
Szczyt i cały proces ma swoje wady i może wymagać reform, a być może w ogóle nie jest wystarczający do obecnej pilności kryzysu. Nie ma żadnych złudzeń, że dwa listopadowe tygodnie w Szarm el-Szejk rozwiążą kryzys klimatyczny. Mogą jednak posunąć choćby niektóre elementy do przodu. A ostatni dzień szczytu jest pierwszym dniem dalszej walki nadającą się do życia planetę.