Były szef polskiego Sztabu Generalnego wywołał poruszenie swoją wypowiedzią na konferencji w Wilnie, poświęconej obronie państw bałtyckich. Choć odbyła się ona w połowie minionego tygodnia, to dopiero w ten weekend trafiła do szerszej publiczności za sprawą dostrzeżenia publikacji w niemieckim "Bildzie".
Niemiecki dziennikarz obecny na konferencji zacytował generała Andrzejczaka, występującego obecnie jako osoba prywatna: "Jeśli wojska rosyjskie przekroczą granicę z Litwą, sojusznicy w pierwszych minutach uderzą we wszystkie rosyjskie obiekty strategiczne w promieniu 300 kilometrów. Uderzymy bezpośrednio w Sankt Petersburg".
Generał Andrzejczak przez lata uczestniczył w planowaniu najwyższego szczebla, w tym w ramach NATO, więc jak najbardziej to, co mówi, może oddawać rzeczywiste plany wojskowe. Choć wiedza na temat tego, co konkretnie zawierają tak zwane plany ewentualnościowe NATO, to ścisła tajemnica. Publicznie wiadomo za sprawą dokumentów ujawnionych przez Wikileaks, że pierwsze plany co do tego, jak mają być bronione państwa bałtyckie, opracowano w ramach Sojuszu około 2010 roku. W 2019 roku informowano o aktualizacji planów dla naszego regionu, a w 2023 roku zapowiadano kolejną w obliczu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Być może w tych dokumentach rzeczywiście gdzieś jest coś zapisane o ataku rakietowym na cele w Rosji w pobliżu państw bałtyckich.
Można mieć jednak wątpliwości, czy rzeczywiście taki atak byłby przeprowadzony natychmiast. – NATO nie działa automatycznie. Choć istnieją różne plany użycia sił zbrojnych NATO w obronie sojuszniczej, to ich uruchomienie jest każdorazowo decyzją polityczną, każdego członka Sojuszu oddzielnie – mówi Gazeta.pl dr Michał Piekarski z Instytutu Studiów Międzynarodowych i Bezpieczeństwa na Uniwersytecie Wrocławskim.
Kluczowy artykuł Paktu Północnoatlantyckiego, ten o numerze 5, stwierdza jedynie, że każdy atak zbrojny na jakiegokolwiek członka sojuszu, zostanie uznany przez wszystkich innych za atak na nich. I to tyle z automatyczności. Bo reakcja na ten atak to już kwestia indywidualna. Członkowie NATO sami mają decydować, w jaki sposób odpowiedzą i nie musi to być odpowiedź zbrojna. Decyzja na ten temat to sprawa polityków. Wojskowi z sojuszniczych struktur dowodzenia nie mogą sami z siebie rozkazać uruchomienia sił NATO i odpalania rakiet na Sankt Petersburg, kiedy tylko zobaczą pierwszy rosyjski czołg przekraczający granicę Litwy.
- Oczywiście poszczególne państwa same mogą dać adekwatne pozwolenia wojskowym. Bo na przykład można sobie wyobrazić, że Polska uznaje atak na swojego sojusznika Litwę za atak na samą siebie i automatycznie odpowiada atakiem na Obwód Królewiecki. Wyłącznie własnymi siłami - mówi dr Piekarski. Nie byłaby to jednak obowiązkowa automatyczna odpowiedź całego NATO, ale dobrowolna odpowiedź poszczególnych państw. - Oczywiście istotna byłaby jeszcze kwestia ustalenia tego z innymi państwami Sojuszu i podejmowania decyzji tak, aby nie wywołały konfliktu w ramach NATO - dodaje naukowiec.
Czy w przypadku agresji zbrojnej konieczność podejmowania decyzji przez polityków nie jest słabością systemu? Czy bezcenne godziny lub dni nie zostaną zmarnowane na deliberacje, zwłaszcza w państwach mniej skłonnych do używania siły czy otwartego konfliktowania się z Rosją? Dr Piekarski stwierdza, że takiego ryzyka nie można wykluczyć, jednak za bardziej prawdopodobne uznaje co innego.
- Przed art. 5 jest art. 4, który w sytuacji kryzysowej, kiedy jacyś członkowie sojuszu czują się zagrożeni, pozwala uruchomić formalny proces konsultacji politycznych. Można sobie wyobrazić, że w ich trakcie Rada Północnoatlantycka (najważniejszy organ decyzyjny NATO - red.) wyda wstępną zgodę na uruchomienie planów ewentualnościowych w przypadku przykładowej agresji Rosji na Litwę - mówi naukowiec. Dodatkowo zaznacza, że wybuch takiej wojny poprzedziłby na pewno okres kryzysu i zauważalnego gromadzenia przez Rosjan sił do ataku. Informacje o jego rozpoczynaniu się najpewniej byłyby przekazywane przez systemy zwiadowcze w czasie rzeczywistym.
- Wyobrażam sobie, że w takiej sytuacji wszystkie odpowiednie polityczne ośrodki decyzyjne byłyby w stanie podwyższonej gotowości. Więc to raczej by nie było tak, że zebranie się i przedyskutowanie sprawy zajęłoby dni – mówi dr Piekarski. Wystarczy wspomnieć dni sprzed inwazji na Ukrainę w lutym 2022 roku. Zdecydowanie nie był to normalny czas. Politycy państw NATO działali w trybie nadzwyczajnym.
Gdyby już do wojny doszło i zaangażowało się w nią zbrojnie większość państw NATO, to jak najbardziej mogłoby dojść do takich ataków, jakie opisuje gen. Andrzejczak. Uderzenia rakietowe na głębokości około 300 kilometrów od państw bałtyckich byłyby czymś oczywistym w takim scenariuszu. Celami byłyby najpewniej składy amunicji, paliw, stanowiska dowodzenia i obrony przeciwlotniczej, lotniska, ważne elementy infrastruktury takie jak mosty i temu podobne. Przeprowadzałoby je lotnictwo, flota i artyleria przy użyciu systemów w rodzaju HIMARS. Celem byłoby maksymalne zdezorganizowanie i osłabienie sił rosyjskich rozpoczynających atak. Użycie kilkuset rakiet w ciągu minut, to coś jak najbardziej realnego biorąc pod uwagę potencjał samego europejskiego NATO, nie wspominając o możliwościach USA.
Co do samego Sankt Petersburga, to słów gen Andrzejczaka nie należy odczytywać jako groźby obracania całego miasta w gruzy. Po prostu znajdują się tam liczne ważne obiekty wojskowe. Sankt Petersburg jest głównym węzłem dowodzenia i łączności w całej północno-zachodniej Rosji. Jest centrum Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, odtworzonego w tym roku, oficjalnie w odpowiedzi na przystąpienie Finlandii do NATO. Do tego niezwykle ważnym węzłem logistycznym dla całego regionu. Potencjalnych celów pod dostatkiem.
Można spekulować, że w przypadku takiego konfliktu NATO celowo ograniczałoby się do ataków w promieniu kilkuset kilometrów od linii frontu. Potencjalne starcie Sojuszu z Rosją na pewno byłoby ostrożnym tańcem, mającym na celu uniknięcie eskalacji prowadzącej do użycia broni jądrowej i rozlania się wojny na skalę globalną. Wystarczy spojrzeć, jak ostrożnie Amerykanie działają w kontekście wojny w Ukrainie, kiedy ryzyko eskalacji do globalnej wojny jądrowej jest bardzo niskie, bo Ukraińcy swojej broni jądrowej nie posiadają. Otwarty konflikt NATO-Rosja byłby czymś zupełnie innym, znacznie bardziej ryzykownym.