- My mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy do miasta. Tam były fabryki, zakłady. Mogliśmy znaleźć pracę, za którą dostawaliśmy chleb. A wielu znalazło się na plantacjach bawełny, gdzie były kołchozy, sowchozy. I wielu z nich umarło w ciągu pierwszego roku - mówi Medżit. Zdaniem samych Tatarów podczas deportacji i w pierwszych latach po niej mogło zginać nawet ok. 46 proc. przesiedlonych.
"Żona mojego starszego brata nie mieszkała z nami. Wraz z siostrami trafiła do sowchozu Boyovut, gdzie były plantacje bawełny. Tam było 61 dzieci w wieku od sześciu miesięcy do sześciu lat. Wśród nich mój kuzyn Ender – miał trzy lata. I w ciągu roku jej syn, podobnie jak wiele innych dzieci, umarł [płacz – przyp. aut.]... Latem było bardzo gorąco, temperatura podnosiła się do 50 stopni. A wszystkie kobiety musiały pracować na tych bawełnianych polach, mleko im się psuło. Wieczorem jeszcze karmiły dzieci, a na drugi dzień dostawały dezynterii i umierały. W tym czasie wszędzie była malaria, to straszna choroba, pewnie z 90 proc. osób na plantacjach wtedy na nią chorowało. W sowchozach nie było wody pitnej. Brali tę, którą polewało się pola, w wiadrach trochę odstawała, i taką pili. Dla wielu kończyło się to śmiercią.
Na Krymie piliśmy wodę ze studni, tam zaś, w Uzbekistanie, okazało się, że trzeba gotować, a często się nie dało, nie mieliśmy drewna, żeby rozpalić ogień, zresztą podczas pracy i tak nie było gdzie go rozniecić".
"Miałem 12 lat i od razu poszedłem do pracy do szwalni butów - szyliśmy je ręcznie. Za pracę dostawałem 500 g chleba. Niepracujący dostawali 250 g, dzieci - 300 g. Teraz 500 g to wydaje się dużo, ale wtedy niczego poza chlebem nie było, a jeszcze on był rżany - czarny, czarny, niekiedy i jakieś śmieci się w nim trafiały. Jeśli za pazuchę się nie schowało, to mogli ci zabrać.
Raz przyszedłem do domu, mama spytała: 'Gdzie chleb?', powiedziałem, że ukradli, ale faktycznie sam zjadłem. A w domu czekali na ten chleb. Dwa dni później znów dostałem, zaniosłem do domu, mama odkroiła mi 150-200 g. Zjadłem go, zanim poszedłem do pracy. A później dwa dni chodziłem głodny. Tak żyliśmy.
Ale w sowchozach było jeszcze gorzej, tam głodowali bardziej i wielu zginęło. Jeden mój kolega opowiadał, że umarł jego brat i on poszedł go chować. Ziemia twarda jak beton, a temperatura sięga 50 stopni. Wykopał grobek na pół metra, położył w nim brata, zasypał ziemią. Kiedy przyszedł na drugi dzień, zobaczył, jak pomiędzy mogiłami głowy walają się jak arbuzy. Szakale wykopywały ciała i je zjadały, tylko głowy zostawały. Tak było na tych polach bawełny.
W mieście głód był, ale nie do takiego stopnia: ja dostawałem 500 g chleba, mama 250, ojciec 250 i siostra - 300. Wszystko razem składaliśmy i wszyscy dostawali po równo. Takie ciężkie doświadczenie przeżyliśmy.
Ale nasz ojciec był chory, cały czas się trząsł, a na Krymie odżywiał się dobrze. Co można było sprzedać, to mama sprzedawała i za to coś dodawała do chleba. Ale w styczniu 1945 r. wszystko, co można było sprzedać, się skończyło. I w lutym ojciec umarł z głodu.
Pojechałem kiedyś pociągiem 20 km od naszej miejscowości, żeby coś sprzedać. Mieszkał tam mężczyzna z naszej wioski, pracował jako koniarz. Powiedział: 'Synku, poczekaj, zaraz zupa będzie gotowa, zjesz i potem pojedziesz do domu'. A tam pociąg jeździł tylko dwa razy na dzień. Wiedziałem, że powinien zaraz przyjechać, a jeszcze trzeba dojść do stacji. Ale oni nalali mi kubek zupy i dali kawałeczek chleba. Kiedy zacząłem jeść, usłyszałem, jak pociąg odjeżdża. Autobusy wtedy nie jeździły, przeszedłem 20 km po torach, akurat zaczął padać śnieg. Nikogo nie spotkałem, miałem wtedy 14 lat. Za kawałeczek chleba i kubek zupy pobiegłem 20 km i kiedy już dobiegłem do miasta, znów byłem głodny. Ale z głodu ludzie robią różne rzeczy. To straszne przeżycie. W głowie tylko jedno - jeść".
"Najpierw szyłem buty, a kiedy miałem 15 lat, poszedłem pracować za jedzenie na wieś. Robiłem wszystko, żeby mnie tylko nakarmili, żeby wyżyć, nie umrzeć z głodu. Głód panował do 1950 r. Dzieci, żeby wyżyć, musiały pracować albo kraść. Ja kraść nie mogłem, u nas w rodzinie to nie było przyjęte. Jak nas wywieźli, matka od razu powiedziała, że to Bóg nas ukarał, bo poszliśmy przeciw Niemu [płacz – przyp. aut.]. W Związku Sowieckim za wiarę od razu skazywali, dlatego bardzo wielu zostało bezbożnikami, i za to, że my też to zrobiliśmy, Bóg nas ukarał. I matka mówiła, że my nie możemy ukraść ani jednej zapałki: 'Jeśli umrzecie, to umrzecie, tak widocznie powinno być'. Żyliśmy tylko dzięki swojej pracy".
Medżit pamiętał, jak w 1948 r. wprowadzono reżim policyjny dla deportowanych. Wszyscy w wieku od 16 lat raz w miesiącu meldowali się u komendanta. Wszyscy deportowani: Tatarzy Krymscy, Niemcy, Bułgarzy i inni.
"Nasze miasto (Chirchiq) leżało 15 km od Troickego, tam był most przez kanał, jak kogoś za nim złapali, to 25 lat bez sądu i do łagru. Mieliśmy prawo przebywać tylko w tym mieście. Do Taszkientu było jedynie 30 km, ale nikt z nas nie mógł tam pojechać. Do armii od nas nie brali nikogo, dlatego że byliśmy traktowani jak zdrajcy. Jakim mogłem być zdrajcą? Miałem dziewięć lat, kiedy wojna się zaczęła. Bracia poszli walczyć do Armii Czerwonej, a nas władza zostawiła Niemcom. Później nas wyzwolili i zrobili zdrajcami. To był tylko pretekst, żeby oczyścić Krym z Tatarów, żeby zasiedlić innymi".
***
Fragment książki "Wyspa Krym". Jej autorem jest Piotr Andrusieczko (ze zdjęciami Marcina Sudera), który w Outriders jest od 2013 r. korespondentem z Ukrainy i Europy Wschodniej. Był na Majdanie, na Krymie i od początku konfliktu - na wschodzie Ukrainy. W konkursie Grand Press został wybrany Dziennikarzem Roku 2014. Zdjęcia do publikacji wykonał fotograf i fotoreporter, Marcin Suder.
Książkę można kupić pod TYM linkiem.