W języku angielskim nowy typ pracowników określa się mianem slashies, od znaku slash na klawiaturze, czyli ukośnika, którego używają w swoich biogramach, na przykład architekt/muzyk/bloger. Slashies mogą być etatowcami dorabiającymi po godzinach, freelancerami działającymi w kilku branżach lub przedsiębiorcami, którzy dodatkowo angażują się w inne projekty.
Joanna: urzędniczka/urbanistka/tatuażystka
Poniedziałek, kilka minut przed ósmą rano. Joanna Latała wchodzi do wieżowca Widok Towers. Patrząc na nią, trudno zgadnąć, że to jedna z urzędniczek warszawskiego Ratusza. Wyraziste ubranie, piercing, na dłoniach wytatuowane kolorowe mandale. Joanna jest urbanistką, pracuje w stołecznym Biurze Architektury i Planowania Przestrzennego. W sobotę także przyjeżdża na ulicę Widok, wtedy jednak skręca za róg, do studia tatuażu. Tam spod jej ręki wychodzą kolorowe rośliny, zwierzęta, geometryczne mandale.
– Od 24 lat zajmuję się przygotowywaniem planów miejscowych, zaczęłam jeszcze na studiach, na drugim roku. Trochę z przypadku, bo studiowałam architekturę krajobrazu, a ta praca dawała się pogodzić z zajęciami – opowiada.
Idąc na studia, nie wyobrażała sobie siebie za biurkiem w urzędzie. Chciała projektować ogrody. – Ale okazało się, że wszyscy chcą tuje, a ja nie chcę tuj pod polskim niebem. Jedno z pierwszych zdań, które usłyszałam na zajęciach z projektowania ogrodów, brzmiało: projektować pod polskie niebo. Nie rozumiałam tego, dopóki nie pojechałam na południe Francji i nie zobaczyłam różnicy między francuskim a polskim niebem. Tam te tuje i cyprysiki pasują, a u nas nie. Niestety, wszyscy chcą tuje i ja to rozumiem, bo one są łatwe w uprawie, szybko rosną, zaciemniają i robią naturalne ogrodzenie. Ale ja po prostu nie mogłabym ich z czystym sumieniem projektować ludziom w ogrodach – mówi Joanna.
Więc najpierw była capoeira. Potem granie samby. Skończyła studium fotograficzne. Przez pewien czas robiła i sprzedawała biżuterię. Nowy zawód przyszedł do niej pod koniec 2021 roku. – To był raczej ciąg zdarzeń niż zaplanowany rozwój kariery. Byłam na długim zwolnieniu po operacji kręgosłupa, sporo malowałam. Wtedy dowiedziałam się, że w pracy będą zmiany. Nasza pracownia urbanistyczna, w miarę odrębna jednostka, miała być wchłonięta przez Biuro Architektury. Robiło się poważnie, to już miał być taki stuprocentowy urząd. Zawsze chciałam mieć tatuaże na palcach, pomyślałam więc: teraz! Jak mnie od razu z nimi zobaczą, to będzie łatwiej. Jeśli później zacznę tatuować ręce, nie wiem, jak to przyjmą – wspomina.
Trafiła do tatuażystki, która pokryła jej palce geometrycznymi wzorami i liniami. – Rozmawiałyśmy, a ona nagle rzuciła, że skoro maluję, to sama mogłabym tatuować, szczególnie ignoranty. To taki dość nowy styl, trochę sztuka naiwna, obrazki nie są konwencjonalnie piękne, czasem wyglądają jak narysowane przez dziecko – opowiada.
To było olśnienie. Joanna zamówiła zestaw do tatuowania i zaczęła ćwiczyć. Najpierw na sztucznej skórze, potem na własnej. – Ten jest pierwszy – mówi, pokazując trochę krzywe i niewyraźne już serduszko z napisem "art" na nadgarstku. – Potem dałam ogłoszenie na Facebooku i Instagramie, że się uczę i "szukam skóry" – dosłownie tak – i robię darmowe dziarki. Zrobiłam ich chyba z 10. I wtedy znajoma została menedżerką studia tatuażu położonego tuż obok mojego biura i zapytała, czy nie chciałabym u nich praktykować. Zgodziłam się i tak tatuuję, od dłuższego czasu już samodzielnie. W końcu muszę porozmawiać o zdjęciu tej plakietki praktykantka – mówi Asia.
Jej życie teraz wygląda tak: od poniedziałku do piątku przez osiem godzin dba o miejską przestrzeń – wymyśla i realizuje plany zagospodarowania, jeździ na konsultacje z mieszkańcami. W soboty, czasami też popołudniami, tatuuje i promuje swoją twórczość na Instagramie jako asloska.art. – Ile dziar już zrobiłam? Na pewno ponad 200. Wiadomo, że takie weekendowe dziaranie to nie jest praca, z której mogłabym się utrzymać, ale to zauważalny dodatek do pensji. Oczywiście wszystko legalnie, prowadzę działalność nierejestrowaną, możesz więc policzyć, ile maksymalnie zarabiam – śmieje się Asia.
Ale nie pieniądze są w tym wszystkim najważniejsze. – Kontakty w biurze są inne, powierzchowne, a w studiu jest intymność, ludzie się przede mną rozbierają, nie tylko dosłownie. Poznaję fascynujące osoby, ich historie. Tego nie znajdę w mojej etatowej pracy – dodaje.
Czy wyobraża sobie życie tylko z tatuowania. – Tego nie wiem jeszcze. Ale na pewno nie wyobrażam sobie życia bez niego.
Polscy slashies
W Polsce do tej grupy zalicza się już nieco ponad 45 proc. pracujących. Z badania "Jak dorabiają Polacy. Raport o pracy dodatkowej 2024" opublikowanego przez Gi Group Poland wynika, że liczba osób decydujących się na dodatkową aktywność zawodową wzrosła o 3,9 punktu procentowego w stosunku do poprzedniego roku. Aż 58 proc. respondentów zamierza kontynuować lub rozpocząć dodatkową pracę w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. W 2023 roku taką chęć wyrażała niespełna połowa ankietowanych.
Na więcej niż jedną pracę decydują się głównie ludzie młodzi. Ponad połowa wśród osób poniżej 34. roku życia. Dla zetek i milenialsów nowy model kariery, która nie wymaga skoncentrowania się na jednym zawodzie i porzucenia pasji, jest wyjątkowo atrakcyjny, pozwala bowiem połączyć zawód wybrany z rozsądku i dający lepsze perspektywy finansowe z mniej dochodowym, bazującym na zainteresowaniach.
Drugi powód pracy po godzinach jest już z tych bardziej prozaicznych – żeby dopiąć budżet lub wygospodarować środki na ekstrawydatki albo zwiększyć pulę oszczędności, trzeba dorobić. Blisko 14 proc. ankietowanych deklaruje, że z jednej pracy nie byliby w stanie pokryć podstawowych wydatków. W przypadku niespełna 4 proc. osób dodatkowa aktywność wynika z chęci rozwijania własnego biznesu.
Anna: analityk danych/pilot wycieczek/przewodnik
Człowiek żywioł. Na Anię wystarczy spojrzeć, żeby poczuć jej energię. Szybko mówi, dużo się śmieje, gestykuluje. – Jestem ekstrawertyczką, potrzebuję ruchu, aktywności, ludzi, uwielbiam podróże. Ale lubię też stabilizację finansową. Dlatego w tygodniu jestem panią z korporacji, która analizuje dane, a w weekendy pilotem wycieczek – opowiada.
Pierwsza praca jest przede wszystkim dla pieniędzy. Druga pomaga się nie wypalić i realizować pasję. Ale nie tylko. – Dzięki temu, co zarabiam jako pilotka, mam większy luz finansowy, mogę pozwolić sobie na podróże na zupełnie innym poziomie. Byłam na przykład na Bali, zobaczyłam, jak wygląda Azja. Inaczej pewnie ograniczyłabym się do wyjazdu raz na rok, może na all inclusive do Turcji. A tak jestem w stanie poczuć się przez chwilę jak prawdziwa podróżniczka – mówi.
Oba zawody pojawiły się w jej życiu trochę przypadkowo. Skończyła polonistykę i zorientowała się, że właściwie nie ma żadnego pomysłu na siebie. Trafiła do korporacji, na najniższy szczebel, na umowę-zlecenie. I okazało się, że jest naprawdę dobra, ma bardzo analityczny umysł. Od kilkunastu już lat jest analitykiem danych. Od poniedziałku do piątku siedzi przed komputerem: miliony rekordów, tabelki, raporty sprzedażowe, prognozy. Duża odpowiedzialność, sporo stresu.
10 lat temu poszła na kurs przewodnika po Warszawie i pilota wycieczek. Dla siebie, bez konkretnych planów zawodowych. – Wtedy wydawało mi się, że praca pilota jest dla ludzi, którzy żyją tylko tym, jadą gdzieś na trzy tygodnie albo są rezydentami, więc odłożyłam moje umiejętności na półkę – opowiada.
Na półce przeleżały pięć lat. – To był przypadek. Siedziałam w smutnej korporacji przy biurku, w open spasie cisza, nikt się nie odzywał, i poczułam, że muszę coś zrobić ze swoim życiem, bo zwariuję. Akurat spadło dużo śniegu i pomyślałam, że chciałabym spróbować jazdy na biegówkach. Szybko znalazłam weekendowy wyjazd – wspomina Ania.
I to było olśnienie. Nie tylko dwa dni odpoczynku na nartach, ale też ludzie – fantastyczni, otwarci, głodni przygód. – Wróciłam z tego weekendu z myślą: ale ta pilotka ma superpracę, też tak chcę. I od razu: zaraz, przecież ja zrobiłam kurs, też tak mogę. Od razu zaczęłam działać.
Z wycieczki Ania wróciła w niedzielę, a już w poniedziałek pisała do biura podróży z pytaniem, czy nie szukają pilotów. Dwa tygodnie później miała próbne zlecenie – oprowadzanie wycieczki po Warszawie. Po trzech była w Pradze jako drugi pilot. A już miesiąc od spontanicznie napisanego e-maila poprowadziła swoją pierwszą samodzielną wycieczkę na Dolny Śląsk.
Jak radzi sobie z łączeniem etatu z weekendową pracą? – Często jest tak, że wsiadam do autokaru o 21 w piątek, ale nie śpię tak naprawdę w nocy, bo trzeba kontrolować drogę, liczbę osób w autokarze itd. Cały następny dzień jestem nakręcona i chodzę, zwiedzam, organizuję, dbam o integrację, rozwiązuję problemy. O 23 padam ze zmęczenia. W niedzielę rano wstaję już pełna energii i działam na pełnych obrotach do wieczora. W poniedziałek z tego nakręcenia pracowałam dwa razy wydajniej! A potem w piątek znów wyjazd – opowiada.
Teraz, po kilku latach łączenia dwóch zawodów, już trochę zwalnia, jeden–dwa weekendy wyjazdowe w miesiącu plus oprowadzanie wycieczek po Warszawie. Zapisała się też na kurs historii sztuki. I coraz więcej myśli o tym, żeby znów coś zmienić w swoim życiu zawodowym. Może przejdzie na pół etatu i będzie więcej jeździć z wycieczkami? Może w ogóle zostawi biurko i całkowicie poświęci się turystyce? A nawet wyjedzie za granicę i tam będzie oprowadzać? – Czuję, że będę musiała podjąć decyzję, czy wybieram stabilizację finansową, czy przygodę. Serce mi podpowiada, że ja już tę decyzję podjęłam, ale daję jeszcze szansę rozsądkowi. Skończyłam niedawno 40 lat i powiedziałam sobie, że w 45. urodziny chcę już być stuprocentowo pewna tego, czego chcę, i mieć odwagę, żeby to zrobić. Więc mam pięć lat, żeby to przemyśleć, zaplanować, może uda mi się zabezpieczyć finansowo na tyle, żeby bez stresu odciąć się od etatu – mówi.
Jednego jest pewna: nie usiedzi za długo w miejscu. – Dotarło do mnie, że turystyka daje duże możliwości. Nie muszę być tylko pilotem wycieczek, mogę oprowadzać jako przewodnik, być przewodnikiem w muzeum, poruszać się między różnymi odnogami tej branży. A i tak najciekawszym elementem turystyki są ludzie. To jest wspaniałe i dam sobie głowę uciąć, że mimo że mam duże doświadczenie, to oni naprawdę jeszcze nieraz mnie zaskoczą.
Zuzanna Piechowicz, dziennikarka TOK FM, trenerka i coachka z firmy Halo Zmiano Kariery!:
Jedyną pewną rzeczą na rynku pracy obecnie jest zmiana. Aby się do niej dostosować, potrzebujemy elastyczności, umiejętności uczenia się nowych rzeczy i oduczania nabytych oraz gotowości do łączenia różnych, teoretycznie niepowiązywalnych branż i profesji. Dlatego tego typu łączenie prac może być bardzo dobrą strategią budowania bezpieczniejszej pozycji na rynku pracy. Studia wybieramy zwykle, mając 18–19 lat, osoby kształcące się w szkołach zawodowych podejmują tę decyzję jeszcze wcześniej. Trudno wtedy określić, kim jesteśmy, a co dopiero podjąć decyzję o tym, co chce się robić w życiu. W Polsce mamy małą gotowość do akceptacji eksperymentowania na rynku pracy, próbowania nowych rzeczy, zmieniania ścieżki zawodowej. Takie łączenie profesji – jedną nogą w "starej" pracy, drugą w czymś nowym – może być takim bezpieczniejszym sposobem na eksperymentowanie.
Myślę, że łączenie więcej niż jednej profesji to też sposób na nudę w codziennej pracy. Widzę to po sobie – łączę pracę trenerki i coachki z dziennikarstwem radiowym. Mam poczucie, że to daje mi szansę na rozwój, a moje doświadczenie z każdej z tych dziedzin wpływa pozytywnie na drugą profesję. Chociaż często w nieoczywisty sposób. Eksperymentując czy realizując swoje pasje w dodatkowej pracy, warto jednak sprawdzać, czy mamy czas na odpoczynek, czy nie jest to kosztem innych dziedzin życia.
Michał: wiolonczelista/nauczyciel muzyki/instruktor kung-fu
Michał wieczorem: czarny garnitur, koszula, pełne skupienie na stojącej przed nim wiolonczeli. Publiczność cichnie wpatrzona w orkiestrę na scenie filharmonii. Muzycy zaczynają grać.
Michał w ciągu dnia: czarne kimono, mata, pełne skupienie. Przed nim wpatrzeni w trenera uczniowie. Za chwilę zacznie się trening kung-fu, klasycznej chińskiej sztuki walki. – Pewnie myślisz, że trudno sobie wyobrazić dwa bardziej skrajne zajęcia, a dla mnie są bardzo podobne. I w muzyce, i w sztukach walki możesz być rzemieślnikiem lub zostać artystą – mówi Michał, który obecnie ma aż trzy profesje. Od niedawna pracuje jako nauczyciel w szkole muzycznej, od 10 lat jest asystentem trenera i instruktorem w szkole kung-fu, a od zawsze muzykiem. Obecnie gra na wiolonczeli w jednej z filharmonii w Polsce i to jego główny zawód, do którego przygotowywał się – i nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny przesady – od przedszkola.
– Zacząłem grę na instrumencie jeszcze w przedszkolu muzycznym. Potem była podstawówka muzyczna, liceum muzyczne, wreszcie akademia muzyczna. Lata grania po wiele godzin dziennie, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym jestem. Bo w edukacji muzycznej na każdym kroku jest selekcja, są egzaminy, w każdej chwili można odpaść. Bardzo trudno dostać się na studia muzyczne, jeszcze trudniej do orkiestry – opowiada Michał.
Od początku wiedział, że nie ma muzycznego sukcesu bez pracy i wielu wyrzeczeń. Dlatego kiedy rówieśnicy, zafascynowani jak on popularną w latach 90. kreskówką "Dragon Ball", zapisywali się na sztuki walki, Michał nawet nie próbował. Bał się o palce, bo jakakolwiek kontuzja mogła przekreślić muzyczne plany.
– Przełamałem się w liceum. Przypadkiem, wracając z koncertu, zobaczyłem salę treningową w suterenie. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia w tym treningu. Poszedłem wtedy na trzy lekcje, ale jednak strach o dłonie wygrał – wspomina.
Drugi przełom nastąpił na studiach. – Minęło pięć lat, byłem na ostatnim roku akademii muzycznej w zupełnie innym mieście. Zobaczyłem plakat tej samej szkoły. I powiedziałem sobie, że jak teraz tego nie zrobię, zanim nie podejmę życia zawodowego, nie wejdę do orkiestry, to już potem nigdy nie będę miał odwagi otworzyć tych drzwi – mówi.
Tym razem wszedł do sali i już został. Kung-fu trenuje od 15 lat. Po pięciu został instruktorem i asystentem swojego nauczyciela. Teraz pomaga mu w kierowaniu szkołą i sam prowadzi treningi. Jeszcze rok temu spędzał na sali treningowej około dwunastu godzin. Obecnie uczeniu kung-fu poświęca się dwa razy w tygodniu, bo musi znaleźć jeszcze czas na pracę w szkole muzycznej. – Dla mnie wiolonczela i kung-fu to są dwie nogi, na których chodzę. Paradoksalnie w obu liczy się to samo: jest dyscyplina, praca nad samodoskonaleniem, relacja ucznia z mistrzem, przełamywanie własnych słabości, ciągłe doskonalenie, bo tu nigdy nie ma ostatniego, najwyższego poziomu – wylicza Michał.
I w muzyce, i w kung-fu widzi takie samo piękno i konieczność bycia uczciwym – na scenie, tak jak na macie, nie da się oszukać, udawać, markować pracy. Pieniądze? – Powiem dyplomatycznie: bycie muzykiem to nie jest najlepiej opłacany zawód. Nie ukrywam, że dodatkowe pieniądze w budżecie się przydają. Zresztą z tego powodu zatrudniłem się w szkole muzycznej. Poza tym, że po prostu lubię uczyć, wszystko jedno, czy gry na instrumencie, czy technik walki – wyjaśnia Michał.
I przyznaje, że dzięki byciu trenerem jest lepszym nauczycielem. – Trzy różne zawody, ale doświadczenie z każdego pomaga w dwóch pozostałych – podsumowuje.
Anna Pawłowska. Dziennikarka freelancerka. Z wykształcenia kulturoznawczyni Europy Środkowo-Wschodniej, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu i Akademii Sztuki Wojennej. Na co dzień pisze o wojsku, technologiach i przemyśle zbrojeniowym, ale interesuje się też tematami społecznymi. Miłośniczka Wschodu, roweru i siłowni. Jak nie pisze, to czyta - najchętniej reportaże.